[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Spender pozwoli³ ogniowiprzygasn¹æ.- Hej, dorzuæ no drewna, Spender! - rzuci³ Biggs, zerkaj¹c na niego przezmoment, po czym wróci³ do swej butelki.- Którejœ nocy Ginnie i ja.Mê¿czyzna nazwiskiem Schoenke uj¹³ akordeon i wyci¹³ parê ho³ubców, wzbijaj¹ctuman kurzu.- Ohoho, ja ¿yjê! -wykrzykn¹³.- Hej! - ryknêli pozostali, odrzucaj¹c puste talerze.Trzech ustawi³o siê wrz¹dek, wymachuj¹c nogami niczym tancerki w rewii, do wtóru g³oœnych ¿artów.Pozostali zaczêli klaskaæ, domagaj¹c siê dalszych wystêpów.Cheroke œci¹gn¹³koszulê, ukazuj¹c spocon¹ nag¹ pierœ, i zawirowa³ w tañcu.Blask ksiê¿yca pada³na jego ostrzy¿one naje¿a w³osy i m³od¹, g³adko wygolon¹ twarz.Na dnie morza wiatr poruszy³ s³aby opar.Stoj¹ce na szczycie gór wielkiekamienne fasady spogl¹da³y obojêtnie na srebrzyst¹ rakietê i maleñkie ognisko.Ha³as stawa³ siê g³oœniejszy - coraz wiêcej cz³onków za³ogi do³¹cza³o dozabawy.Ktoœ przytkn¹³ do ust organki, inny zacz¹³ graæ na owiniêtym serwetk¹grzebieniu.Otwarto i opró¿niono kolejnych dwadzieœcia butelek.Biggs zatacza³siê wokó³ i wymachuj¹c rêkoma, dyrygowa³ tancerzami.- Prosimy, kapitanie! - krzykn¹³ Cheroke, zawodz¹c piosenkê.Kapitan musia³ do³¹czyæ do tañca, choæ wcale nie mia³ na to ochoty; jego twarzby³a œmiertelnie powa¿na.Spender obserwowa³ go, myœl¹c: „Biedaku, co to zanoc.Nie wiedz¹ nawet, co robi¹.Powinni byli odbyæ specjalny kurs orientacyjnyprzed lotem na Marsa, wtedy wiedzieliby, jak patrzeæ, poruszaæ siê i choæ przezkilka dni zachowywaæ siê przyzwoicie".- Wystarczy.- Kapitan od³¹czy³ siê od reszty i usiad³, t³umacz¹c siêzmêczeniem.Spender spojrza³ na jego pierœ.Wcale nie porusza³a siê szybciej,nie dostrzeg³ te¿ œladu potu.Akordeon, organki, wino, krzyki, tañce, zawodzenie, szczêk naczyñ, œmiech.Biggs potykaj¹c siê dotar³ na brzeg marsjañskiego kana³u.Przyniós³ ze sob¹szeœæ pustych butelek i teraz ciska³ je kolejno w g³êbok¹, b³êkitn¹ wodê.Flaszki tonê³y z pró¿nym, g³uchym bulgotem.- Chrzczê ciê, chrzczê ciê, chrzczê ciê.- wybe³kota³ Biggs.- Chrzczê ciêKana³em, Kana³em Biggsa.Zanim ktokolwiek zd¹¿y³ zareagowaæ, Spender zerwa³ siê na nogi, przeskoczy³ogieñ i stan¹³ obok pijanego mê¿czyzny.Uderzy³ Biggsa raz w zêby i raz w ucho.Ten zachwia³ siê i run¹³ do kana³u.Spender us³ysza³ donoœny plusk i czeka³ wmilczeniu, aby Biggs wygramoli³ siê z powrotem na kamienny brzeg.Do tego czasupozostali przytrzymali go ju¿.- Hej, co ciê gryzie, Spender? - pytali.Biggs wydŸwign¹³ siê na brzeg i stan¹³, ociekaj¹c wod¹.Ujrzawszy mê¿czyznprzytrzymuj¹cych Spendera, mrukn¹³ „no" i ruszy³ naprzód.- Wystarczy - warkn¹³ kapitan Wilder.Towarzysze Spendera puœcili go.Biggsprzystan¹³ i obejrza³ siê na dowódcê.- W porz¹dku, Biggs, przebierz siê w coœ suchego.Wy tam, nie przeszkadzajciesobie! Spender, chodŸ ze mn¹!Mê¿czyŸni podjêli przerwan¹ zabawê.Wilder odszed³ kawa³ek, po czym spojrza³wprost na Spendera.- Mo¿e zechcia³by pan wyjaœniæ mi, co siê sta³o? - spyta³.Spender patrzy³ wg³¹b kana³u.- Nie wiem.By³o mi wstyd.Za Biggsa, za nas wszystkich i za ten ha³as.Chryste, co za przedstawienie.- Odbyli d³ug¹ podró¿.Musz¹ siê rozerwaæ.- Gdzie siê podzia³a ich przyzwoitoœæ, kapitanie? Ich godnoœæ, poszanowanieodmiennoœci?-Jest pan zmêczony i inaczej spogl¹da na pewne rzeczy, Spender.P³aci pangrzywnê, piêædziesi¹t dolarów.- Tak jest.Po prostu pomyœla³em, ¿e oni patrz¹, jak robimy z siebie g³upców.-Oni?- Marsjanie, niewa¿ne - ¿ywi czy martwi.- Niew¹tpliwie martwi - stwierdzi³ kapitan.- S¹dzi pan, i¿ wiedz¹, ¿e tujesteœmy?- Czy¿ stare nie wyczuwa zawsze nadejœcia nowego?- Chyba tak.Gada pan, jakby wierzy³ w duchy.- Wierzê w rzeczy, których dokonano, a na Marsie istniej¹ œlady, ¿e dokonano tumnóstwa rzeczy.S¹ tu ulice, domy, pewnie tak¿e ksi¹¿ki, wielkie kana³y ipomieszczenia, w których trzymano, jeœli nie konie, to inne domowe zwierzêta.Mo¿e dwunastonogie, kto wie? Wszêdzie, gdzie spojrzê, dostrzegam rzeczyzdradzaj¹ce œlady u¿ycia.Dotykano ich, wykorzystywano przez ca³e wieki.Jeœli zatem pyta mnie pan, czy wierzê w ducha u¿ywanych rzeczy, to owszem,wierzê.To wszystko tu jest.Wszystkie przedmioty, niegdyœ tak powszechne.Góryte¿ mia³y kiedyœ w³asne nazwy.I nigdy nie zdo³amy wykorzystaæ ich, nie czuj¹csiê przy tym niezrêcznie.Nie przywykniemy do tych gór: nadamy im nowe nazwy,ale nigdy nie zabrzmi¹ one w³aœciwie, bowiem stare nazwy istniej¹ gdzieœ,skryte w otch³ani czasu, i to w³aœnie one kszta³towa³y niegdyœ te szczyty.Imiona, które nadamy kana³om, górom i miastom, sp³yn¹ po nich niczym woda pokaczce.Niewa¿ne, jak bardzo bêdziemy próbowali, nigdy nie zdo³amy dotkn¹æsedna Marsa.A potem zacznie nas to z³oœciæ i wie pan, co zrobimy? Zniszczymygo.Zedrzemy z niego skórê, aby nadaæ mu nowe oblicze.- Nie zrujnujemy Marsa - zaprotestowa³ kapitan.-Jest zbyt wielki i zbytpiêkny.- Tak pan s¹dzi? My, Ziemianie, mamy talent do niszczenia wielkich piêknychrzeczy.Tylko dlatego nie umieœciliœmy budek z hot dogami poœrodku egipskiejœwi¹tyni w Karnaku, ¿e le¿y ona na uboczu i przez to nie przyci¹ga handlowców.Poza tym Egipt to tylko drobna cz¹stka Ziemi.Tutaj jednak ca³y œwiat jeststary i obcy, a my musimy gdzieœ siê osiedliæ i zacz¹æ wszystko psuæ.Kana³owinadamy imiê Rockefellera, górze - króla Jerzego, morzu -Duponta; ochrzcimy te¿miasta nazwiskami Lincolna, Rooseyelta i Coolidge'a i nic nie bêdzie tak, jakpowinno, bowiem miejsca te maj¹ swe w³aœciwe nazwy.- To praca dla was, archeologów.Wy musicie odnaleŸæ stare nazwy, a my bêdziemyich u¿ywaæ.- Kilku ludzi przeciwko potêdze interesów.- Spender spojrza³ na pasmo¿elaznych gór.- Oni wiedz¹, ¿e przybyliœmy tu dzisiaj, aby napluæ im do wina,i zapewne nas nienawidz¹.Kapitan potrz¹sn¹³ g³ow¹.- Nie wyczuwam tu nienawiœci.- Przez moment s³ucha³ szmeru wiatru.- S¹dz¹c zwygl¹du ich miast, byli ludem filozofów, ceni¹cych piêkno i sztukê.Akceptowalito, co ich spotyka³o.Wiemy przecie¿, ¿e pogodzili siê nawet ze œmierci¹ ca³ejswej rasy.Nigdzie nie widaæ œladów ostatniej i rozpaczliwej walki, któraporuszy³aby ich miasta.Wszystko, co dot¹d ogl¹daliœmy, pozosta³o nietkniête.Prawdopodobnie nie maj¹ nic przeciw naszej obecnoœci, tak samo jak nieprotestowaliby, gdyby na ich trawnikach zaczê³y bawiæ siê dzieci, bowiempojmowali dok³adnie dzieciêce pragnienia.Zreszt¹ mo¿e zetkniêcie z tym œwiatemodmieni nas na lepsze.Czy dostrzeg³ pan ów szczególny spokój, jaki ogarn¹³ naszych ludzi, póki Biggsnie zmusi³ ich do zabawy? Sprawiali wra¿enie dziwnie pokornych i przera¿onych.Teraz wiemy, ¿e daleko nam do doskona³oœci.Jesteœmy jak dzieci w pajacykach, zkrzykiem bawi¹ce siê rakietami i atomami - g³oœne i pe³ne ¿ycia.Jednak pewnegodnia Ziemia stanie siê taka jak Mars dzisiaj.To nas otrzeŸwi.Podobnedoœwiadczenie stanowi lekcjê pogl¹dow¹ w dziedzinie cywilizacji.Mars wiele nasnauczy.A teraz niech pan podniesie g³owê.Wracajmy i udawajmy, ¿e œwietnie siêbawimy.Ale grzywnê i tak pan zap³aci.* * *Przyjêcie nie sz³o zbyt dobrze.Nad martwym morzem zerwa³ siê wiatr.Zacz¹³kr¹¿yæ wokó³ za³ogi, wokó³ kapitana i Jeffa Spendera, którzy tymczasem wrócilido pozosta³ych.Wiatr wzbija³ w powietrze chmury py³u, atakuj¹c niestrudzenielœni¹c¹ rakietê i akordeon.Kurz wciska³ siê w szczeliny organków, wpada³ dooczu, zaœ wiatr nuci³ wysok¹ melodyjn¹ pieœñ.A¿ wreszcie, równie nagle, jaksiê wczeœniej pojawi³, wiatr ucich³.Jednak¿e zabawa tak¿e siê skoñczy³a [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • orla.opx.pl