[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Chcia³em daæ imcoœ, co wype³ni³oby pustkê w ich g³owach.Ale tobie mogê powiedzieæ wiêcej.Widzia³eœ moje ksi¹¿ki.To one pozwoli³y mi wszystko zrozumieæ.Mia³em na towystarczaj¹co du¿o czasu.- Nie wygnano ciê z miasta?- Jak widzisz, pilnuj¹ mnie nawet, aby nie sta³a mi siê krzywda.Docentów imnie broni to, ¿e jesteœmy potrzebni tym ludziom.Oni zaspokajaj¹ ich ni¿szepotrzeby.Ja próbujê zaspokoiæ wy¿sze.Bo i takie te¿ posiadaj¹.Musiszwiedzieæ, ¿e to s¹ wci¹¿ ludzie.S¹ bardziej ludzcy od lunaków.Nie myœl, ¿eto banda degeneratów.To prawda, ¿e genetycznie s¹ silnie zdeformowani, ale nieoznacza to, ¿e wszyscy przejawiaj¹ jakieœ wynaturzone cechy.Oni s¹ po prostubezradni, nie nauczeni niczego, zdani na ³askê miasta z jego automatami.¯yj¹tutaj tak samo jak szczury, których wszêdzie pe³no.Tylko ¿e szczurów jestcoraz wiêcej, a ludzi coraz mniej.- starzec przetar³ palcami powieki i nieotwieraj¹c oczu, z twarz¹ uniesion¹ ku górze, ci¹gn¹³ równym, spokojnym g³osem:- Metoda, któr¹ próbowano zastosowaæ dla pohamowania eksplozji "bombypopulacyjnej", jak kiedyœ nazwano zjawisko lawinowego wzrostu ludnoœci Ziemi,przynios³a nieprzewidziane skutki uboczne.Trudno teraz kogokolwiek obwiniaæ zato, ¿e zastosowano œrodki niedostatecznie sprawdzone.Po prostu nie by³o czasu.Ka¿de dziesiêciolecie zw³oki oznacza³o pog³êbienie problemu.Lunacy uzurpowali sobie przywilej stwarzania nowej ludzkoœci.Genetyczniewyselekcjonowani, postanowili zbudowaæ "arkê" i przeczekaæ, a¿ wywo³any przeznich "potop" zlikwiduje pozostaj¹c¹ na Ziemi populacji.Mo¿na powiedzieæ, ¿e dzia³ali humanitarnie.To, co pozostawili na Ziemi -miasta produkuj¹ce wszystko, co potrzebne do ¿ycia mieszkañców - zapewnia³oprzetrwanie kolejnych pokoleñ, które mia³y jeszcze szansê narodzenia siê tutaj.Ale musieli byæ konsekwentni w swoich planach.Ziemia mia³a pozostaæzagospodarowana na tyle, by przyj¹æ powracaj¹ce pokolenie lunaków i umo¿liwiæim szybkie jej zaludnienie.W grupie genetycznie obci¹¿onej by³o wielu ludzi zdolnych, a nawet genialnych.Niektóre b³êdy kodu genetycznego wp³ywaj¹ na mniej wa¿ne elementy strukturyorganizmu, niektóre zaœ w ogóle nie daj¹ jawnych efektów w kilku nastêpnychpokoleniach, ulegaj¹c z czasem eliminacji przez krzy¿owanie siê z materia³emgenetycznie czystym.Poza tym trzeba pamiêtaæ, ¿e skrajne przypadki mutacjisame eliminuj¹ siê z populacji na drodze czysto biologicznej, daj¹c efektyletalne.Jednak wiêkszoœæ tych ludzi opanowa³ marazm wynikaj¹cy st¹d, ¿e zdawali sobiesprawê, i¿ stanowi¹ usychaj¹c¹ ga³¹Ÿ ludzkoœci.Mog¹c korzystaæ z tego, cozapewnia³y ludziom miasta, ma³o kto ju¿ mia³ ochotê uczyæ siê, tworzyæ,pracowaæ.Robili to tylko nieliczni, którym sprawia³o to jeszcze satysfakcjê.Ale ka¿demu, kto sobie uœwiadomi³, ¿e tylko kilka pokoleñ dzieli jego czasy odkoñca ziemskiego spo³eczeñstwa, opada³y rêce.To w³aœnie brak motywacji, brakcelów sta³y siê przyczyn¹ rozk³adu.Nie debilizm, sk³onnoœæ do agresji i inneskutki genetycznych obci¹¿eñ - lecz poczucie beznadziejnoœci i bezcelowoœcidzia³ania.Cz³owiek od pocz¹tku istnienia jako gatunek rozumny by³ œwiadomyskoñczonoœci swego ¿ycia - a jednak powsta³a cywilizacja doskonalona przezprzemijaj¹ce pokolenia dla pokoleñ nastêpnych.Tu zabrak³o spadkobierców,odbiorców owoców dzia³ania.Co robiê w tym mieœcie? Po prostu próbujêniektórych z nich przekonaæ o tym, ¿e powinni do koñca zachowaæcz³owieczeñstwo.Mo¿e ich ³udzê i mamiê zmyœlaj¹c cele, ku którym ka¿ê imzmierzaæ.Ale dla ka¿dego z nich czy¿ nie ³atwiej bêdzie do¿yæ kresu swoich latz poczuciem pewnego sensu swego istnienia? Tak jak dla mnie dziœ to wszystko,co robiê, stanowi o sensownoœci mojego bytu.Starzec zamilk³, patrz¹c na mnieb³yszcz¹cymi oczyma.Z trudem oddycha³, zmêczony d³ug¹ przemow¹.Jego d³oñsiêgnê³a po ksi¹¿kê, któr¹ kartkowa³ przez chwilê.Szuka³ czegoœ, patrz¹c przezdu¿¹ lupê, z widocznym trudem odczytuj¹c s³abym wzrokiem drobne litery.- Oni tutaj wszyscy nienawidz¹ lunaków - powiedzia³ cicho.- Nie podsycam wnich tej nienawiœci.Wynika ona z legendy, przekazywanej przez kilka pokoleñ.Prymitywne ujecie ca³ej sprawy rzeczywiœcie wskazuje na lunaków jako nazdrajców, którzy tak "urz¹dzili" ludzkoœæ.Tylko ¿e dzisiejsi lunacy toprzecie¿ potomkowie tamtych, te¿ przez nich nieszczególnie "urz¹dzeni".Ale abyludzie mieli w kogo wierzyæ, uczê ich, ¿e wróc¹ tu kiedyœ tacy jak ty, którzyopuœcili Ziemiê, nim siê to wszystko zaczê³o.Zdajê sobie sprawê, ¿e nienast¹pi to prêdko - o ile w ogóle nast¹pi.Ale przecie¿ istnieje jakaœszansa.Ufam, ¿e gdzieœ daleko st¹d przetrwali do dziœ potomkowie tych, cowyruszyli ongiœ zasiedlaæ obce planety.Jeœli istniej¹, to wróc¹ na pewnoodszukaæ œlady przesz³oœci swojego gatunku.- Czy uda³o ci siê przekonaæ ich o tym?- Niektórzy wierz¹, inni nie.Ale tych, co wierz¹, jest coraz mniej.Wierz¹ wkosmaków i w inny, zaludniony nimi œwiat.Niektórzy wierz¹ nawet w to, ¿ebliski jest czas, gdy oni tu przybêd¹ i uratuj¹ pozosta³ych na Ziemi ludzi,umo¿liwi¹ im normalne rozmna¿anie.Ci¹g³oœæ swej populacji traktuj¹ jaknieœmiertelnoœæ, jej koniec - jak w³asn¹ œmieræ.Nie masz pojêcia, jak wa¿nesta³o siê to dla nich! Resztki populacji broni¹ siê przed zag³ad¹.Powsta³niewyobra¿alny wprost kult kobiety jako brakuj¹cego a niezbêdnego elementu dlaprzetrwania gatunku.Kobiety zdolne do rodzenia zajmuj¹ wœród nich szczególnieuprzywilejowan¹ pozycjê.Urodzenie siê dziewczynki jest jedynym chybawydarzeniem zdolnym wzbudziæ ich entuzjazm.Dobrze, ¿e tu jesteœ.By³eœ mipotrzebny, czeka³em na tak¹ okazjê.Teraz kiedy widziano ciê w mieœcie, bêdêmóg³ im powiedzieæ, ¿e jesteœ zwiastunem rych³ego przybycia kosmaków.A potemgdy ju¿ mnie nie bêdzie, zostawiê tu ciebie.Bêdziesz kontynuowa³ moje dzie³o,podtrzymuj¹c w nich wiarê w sens ich bytu.- Nie wiem, czy naprawdê tak trzeba - powiedzia³em w zamyœleniu.- To przecie¿oszustwo.- Jedno z wielu, jakimi w ró¿nych czasach karmiono ludzkoœæ.Ale w tymprzypadku to oszustwo s³u¿y najlepszemu celowi.Pomyœl nad tym.Nie wymagam,abyœ siê natychmiast zgodzi³.Chcê ci jednak przekazaæ w³adzê nad tymi, którzymi ufaj¹.Nastawiê ich przychylnie do ciebie.Wychodz¹c od Tessa by³em tak zamyœlony, ¿e zapomnia³bym o pora¿aczu.Stra¿nikjednak, odprowadziwszy mnie do wyjœcia z budynku, sam wcisn¹³ mi broñ do rêki.Zatkn¹wszy pora¿acz za pas, w s³abym œwietle jedynej lampy p³on¹cej nadportalem budynku rozejrza³em siê szukaj¹c wzrokiem Sandry.Nie by³o jej wœródgrupki stoj¹cych na ulicy mê¿czyzn.Spyta³em o ni¹ stoj¹cego najbli¿ej.Nie by³pewien kierunku, w którym siê oddali³a
[ Pobierz całość w formacie PDF ]