[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Szlak wiedzie dokładnie środkiem filaru; wspinamy się przeważnie klasycznie, tylko tu i tam wbijamy hak, może nie tyle ze względu na trudności techniczne, ile dla ułatwienia i większej pewności z uwagi na bardzo ciężkie plecaki.Ściana przez cały czas jest bliska pionu, tylko niekiedy obrywa się pięcio-dziesięcio metrowym progiem i wówczas, gdy braknie chwytów dla rąk i stopni dla nóg, uciekamy się do techniki podciągowej i metr za metrem forsujemy przejście.Od dziesiątej rano do szóstej wieczór trwały te ćwiczenia, raz zajmujące, raz monotonne, to znów wymagające niezwykłego napięcia nerwowego i wysiłku fizycznego — zależnie od nasilenia trudności.Przez cały ten czas poza pochłaniającą całą uwagę wspinaczką nie zdarzyło się nic szczególnego.Niewiele też ze sobą rozmawialiśmy, tyle tylko, ile było niezbędne.Jesteśmy z Oggionim tak idealnie zgrani, że jeden widzi we wspinaczce drugiego jakby siebie w zwierciadle, często też zmieniamy się w prowadzeniu.Od czasu do czasu spoglądam w dół w stronę Courmayeur, szukając wzrokiem mego domku, ale grań Innominaty przesłania widok.Krótko mówiąc, byliśmy tak pochłonięci wspinaczką, że wcale nie zauważyliśmy nadciągających gęstych mgieł, które zupełnie niespodzianie około szóstej po południu okrążyły nas.Znajdujemy się na niewielkiej platformie na wysokości około 4100 metrów.Ponad nami góruje jeszcze jakieś sto pięćdziesiąt metrów czerwonej ściany, którą wieńczy wierzchołek czerwonego filaru.W głębi duszy czujemy już przedsmak zwycięstwa, mamy jeszcze dwie godziny światła do dyspozycji, ale postanawiamy urządzić biwak tutaj.Jeszcze przed zmrokiem ubezpieczamy spory kawałek ściany, rozpinając mniej więcej w pół godziny trzydzieści metrów liny na hakach.Pozostaje nam tylko przygotować sobie biwak.Mgła jest coraz gęstsza.Oggioni wyrównuje czekanem lód pokrywający platformę, aby móc przycupnąć, to samo robię ja, dwa metry nad nim, wbijamy kilka haków, przywiązujemy się do nich, aby w nocy nie poturlać się w dół, popijamy ciepły płyn z roztopionego na maszynce śniegu, zwijamy się w kłębek w naszych podgumowanych płachtach, aby jak najdłużej utrzymać cenne kalorie.Po intensywnej całodziennej wspinaczce pierwsze godziny odpoczynku są bez wątpienia najefektywniejsze.Na skutek bowiem zmęczenia i ciepła, wydzielanego ze spracowanych mięśni, śpi się w najgorszych Warunkach, nawet gdy jest się uwieszonym na hakach.Ale raz zbudziwszy się nie można już zasnąć, zaczynają się godziny męki, zimna, niepokoju, denerwującego wyczekiwania świtu.Była to jedna z najdramatyczniejszych nocy, jakie przeżyłem.W pewnej chwili, jeszcze na pół przytomny ze snu, czuję, że tonę w miękkim łóżku.Ostre kamienie, które wieczorem kłuły w plecy, teraz zniknęły, a na ich miejscu czuję miękką ścianę z waty, o którą mogę się wygodnie oprzeć.To dziwne, myślę, odczuwam tę miękkość również z przodu, z boku i zewsząd dookoła, czyżbym śnił? Czy może tak zdrętwiałem z zimna, że straciłem czucie? Podrywam się nagle na straszną myśl, która przemknęła mi przez głowę, jednym ruchem rozpinam zamek błyskawiczny, wysuwam na zewnątrz głowę.Faktycznie, jesteśmy zagrzebani w śniegu, który sypie gęsto.Budzę Oggioniego dzikim wrzaskiem.Wpadamy obaj w panikę.Dopadł nas najgorszy wróg w górach, a zwłaszcza na Czerwonym Filarze Brouillard.Zrządzeniem losu okrutna pułapka zamknęła się właśnie w najkrytyczniejszym momencie całej wspinaczki.Znajdujemy się teraz tak wysoko w górze, w miejscu tak eksponowanym, że ryzyko przymusowego zejścia w dół nie jest wcale mniejsze od ryzyka forsowania drogi w górę.Nad nami zaledwie sto pięćdziesiąt metrów ściany, ale potem ku szczytowi Mont Blanc wiedzie jedna z najdłuższych i najzdradliwszych oblodzonych grani na dużej wysokości.Próba przejścia jej w tych warunkach oznaczałaby śmierć przez zamarznięcie, jeśli przedtem nie osunęlibyśmy się w ogóle z lawiną lub nawisem śnieżnym.Pod nami zaś opada trzystumetrowe przewieszone urwisko, a co gorsza u jego stóp, na wysokości prawie czterech tysięcy metrów, czekają strome zerwy lodowe, bombardowane lawinami, a jeszcze niżej znajduje się poszarpany lodowiec Brouillard, z którego nie sposób się wydostać przy złej widoczności.Sądzę, że tylko człowiek skazany na śmierć mógłby zrozumieć tragedię, jaką przeżywaliśmy owej nocy.Od chwili gdy uświadomiliśmy sobie sytuację około północy, przeżyłem wielokrotnie w myśli całe życie, ale w sposób tak rozpaczliwy, że najdroższe dla mnie wspomnienia przeplatały się ze strasznymi obrazami tego, co może się z nami stać jutro.Widziałem siebie to uwieszonego na linie nad otchłanią, na ścianach smaganych zawieruchą, to sunącego z lawiną, to w głębi szczeliny, to znów zabłąkanego w labiryncie seraków, bez nadziei na ocalenie.Ileż razy w ciągu nocy musieliśmy rękami oczyszczać platforemkę ze śniegu, którą w krótkim czasie znowu zasypywała coraz gwałtowniejsza zamieć.Ileż razy z trudem powstrzymywałem się od krzyku grozy.Nastaje mleczny świt, ale zawierucha szaleje dalej omotując nas coraz mocniej szarą watą
[ Pobierz całość w formacie PDF ]