[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Obok kotary na lewo; powinny tu być małe drzwi, ale ich nie było.Popełniłam błąd.Powinnam była skręcić w prawo.Amanecer stał w drzwiach.Nawet się nie zasapał.Co ja mówię — on w ogóle nie oddychał.— Wybacz mi, Klaro.Jestem idiotą.Nie powinienem ci tego wszystkiego mówić.Powinienem był sprawić, żebyś się nie obudziła.Żebyś odeszła dzisiejszego ranka, z uśmiechem na twarzy.Wybacz, niezbyt dobrze orientuję się w ludzkiej psychice.Do tej pory niemal niczego o niej nie wiem.Sądziłem, że zrozumiesz.Przycisnęłam plecy do ściany.Nie miałam dokąd uciec.— Zamknij oczy — cicho zasugerował Amanecer.— Jeśli słabo znasz ludzką psychikę — mówiłam z trudem, lecz jednak mówiłam, a każde słowo odwlekało moją śmierć — to jak ci się ze mną udało?— Przecież ty także pracowałaś z maszyną, nie rozumiejąc, jak ona funkcjonuje! — Zdaje się, że dziwiło go, jak można nie rozumieć tak prostych spraw.— Wykorzystałem gotowe elementy i nieźle mi się to udało.Nawet lepiej, niż trzeba.Zamknij oczy.Proszę.— Nieee — pokręciłam głową.— Zegnaj — rzekł ostro.Ręka w żelaznej rękawicy uniosła się, odbijając promień słońca.Amanecer podszedł do mnie.Coś mignęło za jego plecami.Rozległ się łoskot.Amanecer zastygł, po czym powoli się odwrócił.Za jego plecami stał Diego.Był jak truskawka w śmietanie, jednocześnie czerwony i biały.Na jego policzkach rozpełzły się plamy; ciemne włosy przykleiły do czoła.Był rozpalony jak w gorączce, lecz oczy pozostawały zimne — jak oczy wojownika.W rękach trzymał pastuszy kij.Zwykłe drzewo.Nawet nie dąb.— Jesteś wolny — rzekł Amanecer.Być może uznał, że Diego jest zaprogramowany.A może po prostu miał zwyczaj odprawiać każdą zbędną osobę tą prostą formułką.Diego potrząsnął kudłatą głową.— Nieee.Jestem związany przysięgą.Broń się!I uderzył kijem w żelazną pierś.Amanecer zachwiał się od ciosu, lecz szybko odzyskał równowagę.Przechwycił kij, wyrwał go z rąk Diego i złamał o kolano.— Uciekaj.Możesz się jeszcze uratować, głupcze,— W imieniu dońi Klary — rzekł pozbawiony oręża Diego — wyzywam cię na pojedynek.Tutaj! Teraz! Broń się!Amanecer wyciągnął w jego stronę żelazną rękę, lecz Diego się uchylił.Rycerz sięgnął do pasa, lecz nie znalazł tam miecza.— A wiesz, że ona jest cyborgiem, chłopcze? Że jej jedyną funkcją jest czekanie? Ona nie potrafi kochać kogoś, kto przy niej jest!Diego się uśmiechnął.Nawet najodważniejszy człowiek przestraszyłby się tego uśmiechu.— A więc odjadę i będzie czekać na mnie.Na mnie, a nie na ciebie!I znów, unikając ciosu, chwycił sosnowy taboret i cisnął go w głowę Amanecera.Ten się uchylił.Taboret rozbił się o ścianę.Posypały się kawałki drewna.— Amanecerze! — krzyknęłam, przyciskając się plecami do gobelinu.— On ma rację! Po prostu odejdź i pozwól nam żyć! Po prostu odejdź!Amanecer zbliżał się do Diega i był to straszny widok.— Stój! — Rzuciłam w jego plecy wazą, która nawinęła mi się pod rękę; roztrzaskała się na kawałki, a rycerz nawet nie odwrócił głowy.Diego się cofał.Po korytarzu, po schodach w dół, do salonu.Tam zerwał ze ściany bojowy topór.Amanecer po prostu wziął swój miecz, który zostawił przy kominku.Stali naprzeciw siebie — wychudzony Diego w skórzanych spodniach i płóciennej koszuli, pechowy giermek pokonanego rycerza, i wyglądający niczym żelazna góra Amanecer, który pokonał setki rycerzy i przynajmniej jednego olbrzyma.Oraz nekromantę, don Sura.Rzuciłam się do przodu.Nie po to, by ich zatrzymać — nie przeceniałam swoich sił — lecz po to, by być obok.Diego ruszył, wznosząc topór.W jego ruchach nie było wprawy, a tylko pragnienie zwycięstwa.Amanecer uchylił się przed ciosem i machnął mieczem.Diego powinien nadziać się na niego jak żuk na szpilkę, lecz jakimś cudem udało mu się tego uniknąć.Miecz drasnął go w ramię; zalewając się krwią, Diego niezręcznie zamachnął się toporem.I napotkał mój wzrok.Odjechał mój wspaniały rycerz.Czekam na niego i co wieczór stawiam w oknie świeczkę.Nie mam już domu pełnego sług; nie mam koronkowej mantyli ani fontanny na wewnętrznym dziedzińcu.Mieszkam w chałupce i sama doję swe biedne kozy o mętnych oczach.Mleko i placki kukurydziane to nie tak znowu mało; każdego ranka myję się w wodzie ze studni i czekam.Będę czekała, jak długo przyjdzie mi czekać.Niekiedy nocą wychodzę, by popatrzeć na gwiazdy.Temma mruga do mnie, jakby coś obiecywała.Wtedy ogarnia mnie przerażenie, a nocą śnią mi się koszmary; widzę, jak żelazna postać powoli pada na bok.Jak upada miecz.Jak biją powietrze żelazne ręce, ostrogi skrobią podłogę, rozsypują się małe zębatki i lecą w górę błękitne iskry, podpalając skraj obrusa.Częściej jednak mam inne sny [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • orla.opx.pl