[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Mój wszechobecny Doppelganger, ujadający na łańcuchu rozdwojenia jaźni, pałający żądzą nadziania ich na widelce, wlazł jednak do budy potwierdzonej prostym kodem PIN tożsamości, co spowodowało, że na całe szczęście, szybko się odnalazłem.Oczy uniknęły rzeźni.Jatka odprowadzona do przedszkola przyszłości zasypia w zakamarku oczekiwania.Nieco stonowana euforia pokropiła mnie świętym entuzjazmem.Nagły atak minął.I teraz tylko błotnista, wezbrana woda poprzecinana światłami, która była tak mętna, że wydawało mi się, jakbym poczuł jej gorzki smak.Minąłem przycumowaną barkę.Słyszałem jakieś pijane głosy, które dochodziły z jej pokładu.Pewnie to samo słyszała ta czternastoletnia dziewczyna, zanim zgwałciło ją pięciu barkowych smoluchów, o czym piały przedwczorajsze gazety.Ogarnęła mnie nudna ciemność.I nudny smród wielkomiejskiej rzeki.Krótkie spotkania z moimi długimi cieniami.Długie spotkania z moimi jeszcze trzeźwymi myślami.Dopalałem kolejnego papierosa, gdy skręciłem w tę ciemną uliczkę, rue Courbet, na której znajdowała się owa meta.W mieście każda ulica ma własny bar, sklepik, aptekę, monopol.Ta ulica ma tylko dwie rzeźnie.Jesteśmy w krainie króla przemytu cieląt.Befsztykowy dealer.Regionalny rzeźnik.Mijam zabudowania pierwszej rzeźni.Mój nos wyczuwa zapach zepsutego, zgniłego w letnim skwarze, czarnego mięsa.Szczekają psy.Na końcu ulicy, zza ceglanego muru odzywają się ich pobratymcy z drugiej rzeźni.Ten psi dialog rozszarpuje pozorny spokój tego miejsca.Szybko jednak się uciszają.Atomy wszystkich gazów, tych odkrytych i tych nieodkrytych jeszcze przez chemików, uspokajają się i powtarzają dobrze wyuczone figury taneczne.Obżarte, wyliniałe kundle pewnie legły znów na rozgrzanym jeszcze asfalcie.Psi łupież kwitnie na ich sierści.A ich kutasy ropieją od tych zagrzybionych, kulejących suk, którym penetrują oślizłe macice i wstrzykują psią ropę, z której rodzą się kolejne małe szczury, podlegające jakiejś dziwnej transformacji i przeistaczające się w śmierdzące i jazgoczące bez sensu beczki pcheł.Czy psie kutasy mają w sobie atawistycznego gnata? Koreański rarytasik.Dochodzę do miejsca, gdzie pomiędzy dwoma żelaznymi, ogromnymi bramami dwóch rzeźni znajdują się małe drzwi.Żadnych domofonów.Żadnego oświetlenia.Oto trzecia strefa.Trudne przedmieścia.Bliżej stąd do miejskiego śmietniska niż do centrum, które majaczy z oddali światełkami biurowców, wypchanych elektronicznymi pierdółkami, zapewniającymi hodowanym tam na uwięzi krawata, ufryzowanym gogusiom poczucie bezpieczeństwa i zamykające ich światopoglądy w chipie grzecznej popkultury.Już tu na dole słychać jakieś krzyki i dziką, sproksenetowaną muzykę.Serce zabiło mi mocniej.Muszę się jak najszybciej wdrapać na to czwarte piętro, rozpłynąć się jak najszybciej w burroughsowskiej mizerii, tym energetycznym koktajlu galopującej stepem parkietu impresji.Drzwi z wizytówką: Sir Frogy.Pod nią wygrawerowane litery: aut bibet aut abeat, co oznacza chyba, że niepijący są tu obcy.Wchodzę.Znam dobrze to miejsce.Cztery ogromne salony, jakaś kuchnia pełna walających się odpadków, całkiem przyjemna łazienka i ekscentryczne wyjście na dach, zastawiony doniczkowym buszem i udającymi antyczne ławeczkami.Manufaktura odjazdów, zejść, odlotów i wzlotów.Mozaika bezsennych nocy.Wieczny parking „zasady przyjemności".Schronisko „Permanentnej Rui".Ejakulat lub Analpolis, jak lubił mawiać Kamil.Rozglądam się i postępuję dalej.Kilkanaście osób tańczy.Dobra muzyka podwodnej Ameryki.Fioletowe ściany, żółty spermanent i zajebisty, zdezelowany neon ukradziony z jakiegoś hipermarketu, który wisi tu ordynarnie, jak struga gęstej spermy z ust Monik, żony Ludwiga, która nie lubiła jej połykać, choć zawsze powtarzała, że ją odmładza.Pulsował czerwonym światłem, niczym serce wyrwane zaledwie parę sekund temu z gorącego ciała szczytującej kurtyzany.Nikt prawie nie zauważył mojego przyjścia.Impreza dopiero się rozkręca, ale kilku gości jest już nieźle sfazowanych.Kokainowe robaczki rozlazły się po pokoju, gryzą chłopców po jajach, liżą cipy dziewczętom z najnowszymi modelami silikonowych cycków.Takie cycki możesz kupić dziś nawet w kiosku z gazetami.Są darmowym dodatkiem do Playboya.W załączeniu nożyczki, igła i nici.Podpis: zrób jej to sam! Świat powinien udać się do psychiatry.W sąsiednim pokoju widzę grupkę starych znajomych.Jest kilku jazzmanów, filozofów, aktor, dziennikarz, jacyś dwaj krytycy i sam już nie wiem, kto.Starzy opoje, językowi majsterkowicze, narzecznicy ble ble.Wśród nich musi być i Kamil.O! Ten stary był przecież kilka lat temu recenzentem jego doktoratu.Dialektyczny akrobata.Musi być już tak stary, że data jego urodzin z pewnością wypisana jest hieroglifami na glinianym dowodzie osobistym.Kamil nigdy go tu nie przyprowadzał.Poczciwy profesor załamie się po tej imprezie, szczególnie w tym towarzystwie.Większość z nich nosi zawsze przy sobie aluminiową folię i zapalniczkę.Chyba że wcześniej sam się urżnie i niewiele z niej zapamięta.Albo zapamięta tylko orgazmiczny gold piss, którym być może uraczy go Mary.Mary lubi pomarszczonych starszych panów z zanikami podstawowych mięśni i tą geriatryczną żółcią wyłażącą na opuszkach trzęsących się palców, na poplamionych starością plecach, zbierającą się pod niedopasowanymi sztucznymi szczękami, zatruwającą swym odorem otoczenie bardziej niż konwencjonalne szamba
[ Pobierz całość w formacie PDF ]