[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Przytakn¹³.- A zatem - odpar³a z triumfem - po co zadawaæ pytania?- Có¿ - odrzek³ kapitan - po prostu nie spodziewaliœmy siê, ¿e znajdziemy naMarsie coœ takiego.- A jednak znaleŸliœcie.Œmiem twierdziæ, ¿e na tej planecie ujrzycie jeszczewiele rzeczy, które udowodni¹ wam, i¿ niezbadane s¹ wyroki Boga.- Czy to jest niebo? - spyta³ Hinkston.- Ale¿ nie, bzdura.To œwiat, a my dostaliœmy drug¹ szansê, aby w nim ¿yæ.Niktnie powiedzia³ nam czemu, ale te¿ nikt nie mówi³ nam, dlaczego znaleŸliœmy siêna Ziemi.Tej drugiej Ziemi, z której przybywacie.Sk¹d wiemy, ¿e przed ni¹ nieistnia³a jeszcze jedna?- Dobre pytanie - mrukn¹³ kapitan.Lustig wci¹¿ uœmiecha³ siê do swoich dziadków.- O rany, jak dobrze znów was zobaczyæ.Jak dobrze.Kapitan wsta³ i lekkoklepn¹³ siê po udach.- Musimy ju¿ uciekaæ.Dziêkujemy za poczêstunek.- Oczywiœcie wrócicie - powiedzieli m³odym starzy ludzie.-Dziœ wieczór? Nakolacjê?- Postaramy siê, dziêkujê.Mamy bardzo du¿o do zrobienia.Moi ludzie czekaj¹ nanas w rakiecie i.Urwa³.Zdumiony spojrza³ w stronê drzwi.Daleko, w s³oñcu, rozbrzmiewa³ szmer wielu g³osów, powitalne krzyki i œmiechy.- Co siê dzieje? - spyta³ Hinkston.- Wkrótce siê dowiemy.- Kapitan John Black pospiesznie wypad³ na dwór,ruszaj¹c biegiem przez zielony trawnik na ulice marsjañskiego miasta.Po chwili przystan¹³, patrz¹c na rakietê.W³azy by³y otwarte, za³oga wydosta³asiê na dwór, machaj¹c rêkami.Wokó³ zebra³ siê t³um i jego ludzie przedzieralisiê przez szeregi tubylców, rozmawiaj¹c, œmiej¹c siê, œciskaj¹c dziesi¹tki r¹k.Niektórzy tañczyli.T³um k³êbi³ siê wokó³.Rakieta sta³a pusta i porzucona.Nag³y oœlepiaj¹cy blask s³oñca odbitego w b³yszcz¹cym metalu zwiastowa³nadejœcie orkiestry dêtej.Wzniesione w górê tuby i tr¹by zagra³y radosn¹melodiê.Towarzyszy³ im ³oskot bêbnów i wysokie g³osy fujarek.Z³otow³osedziewczynki podskakiwa³y podniecone, ch³opcy krzyczeli „hurra!".Postawnimê¿czyŸni rozdawali dziesiêciocentowe cygara.Burmistrz miasteczka wyg³osi³mowê.Nastêpnie ka¿dy cz³onek za³ogi, z matk¹ uwieszon¹ u jednego ramienia i zojcem b¹dŸ siostr¹ u drugiego, powêdrowa³ uliczk¹ w stronê ma³ego domku lubwielkiej posiad³oœci.- Stójcie! - wykrzykn¹³ kapitan Black.Odpowiedzia³ mu trzask zamykanych drzwi.Fale gor¹ca unosi³y siê ku czystemu wiosennemu niebu.Zapad³a cisza.Orkiestradêta odmaszerowa³a za wêgie³, pozostawiaj¹c samotn¹ rakietê, lœni¹c¹oœlepiaj¹cym blaskiem w promieniach s³oñca.- Zdezerterowali! - wybuchn¹³ kapitan.- Porzucili statek! Na Boga, obedrê ichze skóry.Mieli przecie¿ rozkazy!- Kapitanie - wtr¹ci³ Lustig.- Proszê nie byæ dla nich zbyt surowym.Spotkalitu swych najbli¿szych krewnych i starych przyjació³.- To ¿adne wyt³umaczenie!- Proszê pomyœleæ, co czuli, kapitanie, widz¹c przed statkiem znajome twarze.- Do diab³a, wyda³em im rozkaz!- A pan co by czul, kapitanie?- Pos³ucha³bym poleceñ.- urwa³, patrz¹c przed siebie z otwartymi zezdumienia ustami.Sk¹panym w promieniach marsjañskiego s³oñca chodnikiem nadchodzi³ wysoki,licz¹cy sobie najwy¿ej dwadzieœcia szeœæ lat mê¿czyzna o zdumiewaj¹coprzejrzystych b³êkitnych oczach.-John! -wykrzykn¹³ przybysz i ruszy³ ku nim biegiem.- Co takiego? - Kapitan John Black zachwia³ siê na nogach.-John, ty stary sukinsynu!Mê¿czyzna podbieg³ do nich, z ca³ych si³ œcisn¹³ kapitanowi rêkê, poklepa³ gopo plecach.- To ty! - westchn¹³ kapitan Black.- Oczywiœcie, a s¹dzi³eœ, ¿e kim jestem?- Edward! - Kapitan, nie wypuszczaj¹c d³oni nieznajomego, spojrza³ b³agalnie naLustiga i Hinkstona.- To jest mój brat, Edward.Ed, poznaj moich ludzi.Lustig, Hinkston - mój brat!Przez chwilê œciskali sobie rêce, a¿ wreszcie objêli siê mocno.-Ed!-John, ty w³Ã³czêgo!- Œwietnie wygl¹dasz, Ed, ale jak to mo¿liwe? Zupe³nie siê nie zmieni³eœ.Pamiêtam, jak umar³eœ; mia³eœ wtedy dwadzieœcia szeœæ lat, a ja dziewiêtnaœcie.Dobry Bo¿e, tak wiele lat temu, a przecie¿ siê spotykamy.Co tu siê dzieje, naBoga!- Mama czeka - oznajmi³ Edward Black z szerokim uœmiechem.- Mama?- I tato.- Tato?- Kapitan niemal upad³, jakby ktoœ wymierzy³ mu cios ciê¿k¹ pa³k¹.Podszed³ parê kroków sztywno, niezgrabnie.- Mama i tato ¿yj¹? Gdzie?- W starym domu na Dêbowym Pagórku.- W starym domu.- Kapitan patrzy³ na niego ze zdumieniem i zachwytem.-Lustig, Hinkston, s³yszeliœcie?Hinkstona ju¿ nie by³o.Dostrzeg³ tymczasem w³asny dom na rogu ulicy i popêdzi³ku niemu.Lustig wybuchn¹³ œmiechem.- Widzi pan, kapitanie, co siê sta³o z innymi.Nie potrafili siê powstrzymaæ.- Tak, tak.- Kapitan zamkn¹³ oczy.- Kiedy je otworzê, znikniesz - mrugn¹³.-Nadal tu jesteœ.Bo¿e, Ed, œwietnie wygl¹dasz.- ChodŸ ju¿, lunch czeka.Uprzedzi³em mamê.- Kapitanie - powiedzia³ Lustig - gdyby mnie pan potrzebowa³, bêdê u dziadków.- Co takiego? A tak, œwietnie, Lustig.A zatem do zobaczenia.Edward uj¹³ gopod ramiê i poci¹gn¹³ za sob¹.- To jest nasz dom.Pamiêtasz?- Do diab³a, jasne! Za³o¿ê siê, ¿e pierwszy dobiegnê na werandê!Pobiegli.Korony drzew szumia³y nad g³ow¹ kapitana Blacka; pod jego stopamidr¿a³a ziemia.Widzia³ z³ocist¹ postaæ Edwarda Blacka, która wyprzedzi³a go wtym zdumiewaj¹co rzeczywistym œnie.Ujrza³ dom, zbli¿aj¹cy siê ka¿d¹ chwil¹,szeroko otwarte siatkowe drzwi.- Wygra³em! - krzykn¹³ Edward.-Jestem starym cz³owiekiem - wydysza³ kapitan - a ty wci¹¿ m³odzieñcem.Pamiêtam zreszt¹, ¿e zawsze ze mn¹ wygrywa³eœ.W drzwiach sta³a mama, pulchna, promienna i rumiana.Za ni¹ czeka³ ojciec oszpakowatych w³osach
[ Pobierz całość w formacie PDF ]