[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.— Kuchennymi.Kuchennymi.To.Drzwi otwar³y siê z trzaskiem i tak mocno, ¿e przez kuchniê przelecia³y drzazgii zgruchotane zawiasy.Wyda³em z siebie cienki skowyt i run¹³em z krzes³a,gramol¹c siê po pod³odze do zlewu.Obok niego, w szufladzie, trzyma³em no¿e, aw³aœnie teraz potrzebowa³em natychmiastowego œrodka obrony.Bestia przesz³a przez te drzwi jak potop czarnego futra.By³ to niedŸwiedŸ,potê¿ny, doros³y grizzly, oko³o dwustu kilogramów kud³Ã³w, miêsa i z³owrogichzakrzywionych pazurów.Zderzy³ siê ciê¿ko z szafkami kuchennymi, skutkiem czegotelewizor, ekspres i pó³eczki z przyprawami zagruchota³y i spad³y z trzaskiemna pod³ogê.Odwracaj¹c siê, niedŸwiedŸ zarycza³ wœciekle, a ja wyszarpn¹³emszufladê zbyt szybko i zbyt mocno, wiêc no¿e, widelce, krajalnice do fasolki ino¿yki do dr¹¿enia jab³ek posypa³y siê kaskad¹ w dó³.Rzuci³em siê na pod³ogê i chwyci³em najwiêkszy tasak, jaki mia³em.Zacz¹³em takszybko, jak tylko mog³em toczyæ siê w kierunku wy³amanych drzwi.NiedŸwiedŸ zawaha³ siê i znowu zawarcza³, i dopiero na niego spojrza³em.Zobaczy³em coœ wiêcej ni¿ zwyk³¹ wielk¹ kud³at¹ bestiê cuchn¹c¹ ciê¿ko, pozwierzêcemu.Jej twarz bieli³a siê kobiec¹ bladoœci¹, ale przy ka¿dymwarkniêciu ods³ania³y siê ¿Ã³³te k³y.Gapi³em siê na ni¹, staraj¹c siê usilniezrozumieæ, czym jest, czym mog³aby byæ.By³em tak wstrz¹œniêty i zdjêty zgroz¹,¿e na pocz¹tku nie pojmowa³em niczego, nie mog³em uzmys³owiæ sobie, ¿e tastraszliwa bestia istnia³a.To by³a Jan e.Te oczy, groŸne i rozwœcieczone, by³y jej oczami.To by³a jejtwarz.Dziwaczna statuetka ze schodów u Seymoura Wallisa o¿y³a i by³a ni¹Jane.Wyszepta³em jej imiê.Nie odpowiedzia³a, tylko zawarcza³a znowu i posuwa³a siê nieub³aganie w moimkierunku.Jej twarde pazury rysowa³y kuchenn¹ posadzkê.Z ostrych zêbówskapywa³a œlina, a na jej twarzy malowa³a siê jedynie œlepa zwierzêcanienawiœæ.— Jane, s³uchaj — wydusi³em z siebie chrapliwy g³os.Przez ca³y czas usi³owa³emsiê wycofaæ w kierunku drzwi.Widzia³em, jak pod grubym, lœni¹cym futremnapinaj¹ siê miêœnie i uœwiadomi³em sobie, ¿e znowu rzuci siê na mnie i tymrazem dosiêgnie mnie.Z le¿¹cej na pod³odze s³uchawki telefonu dochodzi³ g³os: — John? John? Co siêsta³ o? Co siê dzieje?Ostre pazury zagra³y na posadzce i Panna NiedŸwiedzia skoczy³a w moim kierunkuz impetem potê¿nej czarnej limuzyny.Wiem, ¿e wrzasn¹³em, ale tym razem z jak¹œagresywn¹ desperacj¹, wydobywaj¹c z siebie coœ w rodzaju okrzyku „banzai",którego ucz¹ w wojsku, aby wzmóc wydzielanie adrenaliny.Gdy ten gigantyczny zwierz lecia³ ca³ym ciê¿arem na mnie, zamachn¹³em siê itrzepn¹³em go tasakiem prosto w pysk.Niewiele to pomog³o.Si³a skokuNiedŸwiedzicy rzuci³a mnie na œcianê i padliœmy razem na pod³ogê w koszmarnymuœcisku kud³Ã³w i pazurów.Wydaje mi siê, ¿e przez chwilê straci³em przytomnoœæ,prawie zgnieciony, ale w jakiœ niepojêty sposób uda³o mi siê zepchn¹æ j¹ zmoich nóg i bioder i przewróciæ na bok.Najpierw pomyœla³em, ¿e nie ¿yje.Tasak utkwi³ w lewej stronie twarzy,wyr¹buj¹c g³êbokie, krwawe „v" w jej czole i uszkadzaj¹c lewe oko.To szybkoœæjej skoku by³a przyczyn¹ najwiêkszych szkód, poniewa¿ w ¿aden sposób j a niemóg³bym zadaæ tak silnego ciosu.Ukl¹k³em przy niej, dygocz¹c.W gardle czu³emwszystkie wypite kawy.Otworzy³a prawe oko i spojrza³a na mnie.Rzuci³o mn¹ nerwowo i podnios³em siê.Chcia³em byæ jak najdalej od tych pazurów i k³Ã³w.Uœmiechnê³a siê.To znaczyjakby z zadowoleniem wyszczerzy³a zêby w kwaœnym uœmieszku.— Mój pan bêdzie ciê teraz szuka³ — zaszepta³a.— Tak d³ugo czeka³ na swoj¹œliczn¹ Pannê NiedŸwiedzi¹, i proszê, coœ ty zrobi³.Mój pan ciebie wytropi iupewni siê, ¿e zginiesz najpotworniejsz¹ œmierci¹, jak¹ kiedykolwiekwymyœlono.— Jane — odezwa³em siê, lecz mój g³os zabrzmia³, jakby w moje usta ktoœnawciska³ waty.Nawet jeœli ta twarz przypomina³a Jane, to myœli tego potwora nie pamiêta³yJane ani tego, co do mnie czu³a.NiedŸwiedzica le¿a³a, dysz¹c i krwawi¹c, alewiedzia³em, ¿e jej nie zabi³em, ¿e to tylko kwestia czasu, a znowu siê na mnierzuci.Z telefonu dochodzi³o: — Halo! Halo! John?Podnios³em s³uchawkê z pod³ogi.— Jestem, George.Na razie nic mi siê niesta³o.Jest tu Panna NiedŸwiedzia.To Jane.Panna NiedŸwiedzia to Jane.— Uciekaj stamt¹d natychmiast.Póki jeszcze mo¿esz.— Zrani³em j¹.Zdzieli³em j¹ tasakiem.— Kujot nie pochwali ciê za to.S³uchaj, bierz te swoje mapki i chodu!— Chodu? Ostatnio s³ysza³em to u.— John, histeryzujesz.Po prostu wynoœ siê i ju¿!Potykaj¹c siê i zataczaj¹c, chwyci³em Atlas McNally'ego i portfel i przeszed³emdo drzwi nad podryguj¹cymi nogami NiedŸwiedzicy.Obróci³a ku mnie oko ipatrzy³a, jak wychodzi³em, szepcz¹c: — Kujot ciê odnajdzie.Wyszed³em drzwiami frontowymi i upewni³em siê, ¿e naszyjnik jest ciasnozamocowany na klamce.Skierowa³em siê ku windzie.Nogi mia³em jak galareta.Dopiero gdy zatrzyma³em taksówkê na ulicy i wjechaliœmy w sznur samochodów,poczu³em pierwsz¹ falê prawdziwych md³oœci.Kierowc¹ taksówki by³a kobieta.Dotkn¹³em jej ramienia.— No? — zapyta³a.— Przepraszam, ale chyba bêdê rzyga³.Obróci³a siê i obrzuci³a mniespojrzeniem.Z jej dolnej wargi zwisa³ pet.— Panie, do cholery, to nie samolot.Nie zapewniamy torebek.— To co mi pani radzi? — zapyta³em, poc¹c siê.Jecha³a przez skrzy¿owanie z prêdkoœci¹ czterdziestu mil na godzinê, a samochódpodskakiwa³ i trz¹s³.— Po³ykaj pan — oznajmi³a i skoñczy³a dyskusjê.Mo¿e Indianie s¹ wewnêtrznie zdyscyplinowani i ascetyczni, ale tego rankaGeorge Tysi¹c Mian nie potrafi³ ukryæ swych emocji i pochwyci³ moj¹ d³oñ wswoje rêce, gdy wszed³em do jego pokoju w hotelu Mark Hopkins.Nie by³ tak¿eascet¹, bo inaczej nie siêgn¹³by po butelkê whisky i nie nape³ni³by szklanek.— To koszmar.Ta ca³a cholerna sprawa to jeden wielki koszmar — powiedzia³em.George mia³ na sobie czerwony szlafrok z satyny i kapcie wyszywane koralikami.Wygl¹da³ jak gwiazda jakiegoœ westernu finansowanego przez Liberace.— Mówi¹c,¿e to koszmar, pope³niasz najgorszy b³¹d.Je¿eli tak bêdziesz myœla³, tozamkniesz oczy na wszystko, co siê zdarzy i bêdziesz chcia³ siê obudziæ.Ale tojest jawa, John, to siê naprawdêdzieje
[ Pobierz całość w formacie PDF ]