[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.– Vera uśmiechnęła się do siebie, znów była małą rezolutną dziewczynką gotową na wszystko.– Reakcja wytwarza ogromne ilości chloru.To śmiercionośna trucizna dla alkoholika z osłabionym sercem.Wyszłam ubrana w najlepszą sukienkę.Ojciec spał przed telewizorem.Minęły dwie godziny, zanim wyłamał drzwi.– Była martwa?– Jak kamień.Przez ten czas gaz się rozszedł, a rezerwuar znów napełnił się wodą.Moja skromna bomba spłukała się sama.Orzeczenie: zgon z przyczyn naturalnych.– Imponujący debiut.To doprowadziło cię do.?– Stopnia naukowego z chemii i do Ministerstwa Obrony.– Vera spojrzała na mnie spod przymrużonych powiek.– Rozsądny wybór kariery, sądzę, że się ze mną zgodzisz.Uśmiech satysfakcji pojawił się na jej ustach.Kropelki potu znikły, a ja doszedłem do wniosku, że wymyśliła tę historię, żeby zyskać na czasie i dojść do siebie.Ale pomyślałem też, że ta mordercza opowieść może być jednak prawdziwa.Gadanina o robieniu bomb chodziła mi po głowie jak fragment większej przygody, która zaczęła się, kiedy półprzytomny leżałem na kanapie u Kay Churchill.Otworzyły się kolejne drzwi w bocznym korytarzu.Mogły mnie doprowadzić do terminalu numer 2 na lotnisku Heathrow.Domofon zabrzęczał dwa razy, a po przerwie trzeci raz.Vera wstała, powiedziała coś do słuchawki i zapięła żakiet.– Davidzie, idziesz? Kay jest na dole.Wybieramy się na wycieczkę za miasto.11.Jądro ciemnościPomyśl o Josephie Conradzie i Kurtzu – powiedziała Kay, gdy przekroczyliśmy most Richmond.– Wjeżdżasz na obszar nieomal całkowitego ubóstwa.– Twickenham? Jako jądro ciemności?– Będziesz wstrząśnięty.– Kluby tenisowe, dyrektorzy banków, mekka rugby?– Twickenham – strefa głębokiej nędzy duchowej.– To prawda.choć trudno w to uwierzyć.– Kay prowadziła ostrożnie, z obiema rękami na kierownicy.Na chodniku przelewały się tłumy zamożnych tubylców wyłaniających się z delikatesów i piekarni albo wpatrzonych w witryny pośredników handlu nieruchomościami.– Nie widzę żebraków potrząsających puszkami ani niedożywienia.– Być może fizycznego – powiedziała Kay pewnym tonem.– Nędza dotyczy ich umysłów, zwyczajów i wartości.Zgodzisz się, Vero?– Całkowicie.– Vera Blackburn siedziała obok mnie, rękę zaciskając na wielkiej torbie sportowej.Ostrożnie sprawdzała stan swoich zębów.Należało to do rytuału nieustannej inspekcji własnego ciała, pochłaniającego większość jej przytomnych momentów.Spojrzała przelotnie na radosne forsycje i wypolerowane samochody.– Z duchowego punktu widzenia to ogromna potiomkinowska wioska.Skręciliśmy z głównej ulicy i wjechaliśmy w obszar mieszkalny Twickenham, wysadzane drzewami drogi i oddalone od siebie domy z ogrodami tak wielkimi, że mogłyby pomieścić kort tenisowy albo namiot weselny.Dostrzegłem bentleya na podjeździe.Jego białe opony osiadły w świeżo spłukanym żwirku.– Możemy się tu zatrzymać – zaproponowałem.– W powietrzu czuć wyraźnie Trzeci Świat.– Davidzie, to nie są żarty.– Kay popatrzyła na mnie ze znużeniem, brwi miała ściągnięte.– Choć raz zdejmij klapki z oczu.Poranne starcie pod biurem zarządu osiedla zaostrzyło w niej apetyt na kolejną walkę.Przypomniałem sobie, jak zdominowała sąd w Hammersmith, wykorzystując swoją krnąbrną osobowość jak utalentowana aktorka.Podziwiałem siłę jej ducha i umysłu, który zasklepił się wokół jednej obsesji.Ani ja, ani jej studenci nie mieliśmy u niej żadnych szans.Jednocześnie pomyślałem o dziecięcych rysunkach przypiętych obok plakatów Bressona i Kurosawy i o fotografii córki, mieszkającej teraz po drugiej stronie globu.Tylko najgłębsza obsesja może złagodzić ten rodzaj smutku.Vera Blackburn siedziała za nami, patrząc z niechęcią na szybujące liście.Przypominała mi przyzwoitkę, która zna swoje miejsce i zawsze gotowa jest się zgadzać.Ale czułem, że ma własny plan działania i będzie słuchać Kay dopóty, dopóki będzie to po jej myśli.Za każdym razem, gdy spoglądałem na nią, ściskała kolana, ten gest był zarówno wyprzedzającym ostrzeżeniem, jak i niewyraźną zachętą.– Przypatrz się dobrze.– Kay wskazała przez przednią szybę na rząd wielkich domów, zbudowanych częściowo z drewnianych bali.– Twickenham to Linia Maginota angielskiego ustroju klasowego.Jeśli się przez nią przedrzemy, wszystko mnie.– A więc to ustrój klasowy jest celem.Czy te ustroje nie są uniwersalne – w Ameryce, w Rosji.– Oczywiście.Ale tylko tutaj ustrój klasowy jest narzędziem kontroli politycznej.Jego prawdziwym zadaniem nie jest ucisk proli, ale tłumienie klasy średniej, żeby była potulna i służalcza.– A Twickenham jest jednym ze sposobów na wprowadzanie tego w życie?– Oczywiście.Tutejsi mieszkańcy żyją w okowach potężnego złudzenia, marzenia całej klasy średniej.Temu poświęcają życie – liberalnej edukacji, obywatelskiej odpowiedzialności, szacunkowi dla prawa.Mogą uważać, że są wolni, ale zostali złapani w pułapkę i wywłaszczeni.– Jak biedota w kamienicach czynszowych Glasgow?– Właśnie.– Kay z uznaniem kiwnęła głową i poklepała mnie po nadgarstku.– Zacznij tu mieszkać, a ku swemu zdziwieniu napotkasz rozmaite ograniczenia.To nie jest dobre życie, pełne możliwości.Wkrótce natkniesz się na przeszkody wzniesione przez system.Spróbuj się upić podczas inauguracji roku szkolnego albo opowiedzieć łagodny kawał na tle rasistowskim podczas rautu dobroczynnego.Spróbuj pozwolić, żeby twój trawnik zarósł i nie odmaluj domu przez kilka lat z rzędu.Spróbuj współżyć z nastolatką albo uprawiać seks z pasierbem.Spróbuj powiedzieć, że wierzysz w Boga i Trójcę Świętą albo oddać wolny pokój rodzinie uchodźców z czarnej Afryki.Spróbuj zrobić sobie wakacje w Benidorm albo jeździć nowiutkim cadillakiem z tapicerką w zebrę.Spróbuj mieć zły gust.– A jaka jest alternatywa? Co się stanie, gdy Linia Maginota padnie?– Zobaczymy.– Spalimy wszystkie książki, młotki do krykieta i darowizny na cele dobroczynne? Co zajmie ich miejsce?– Zdecydujemy o tym, gdy nadejdzie czas.No wreszcie, jesteśmy na miejscu.Powinno nam dobrze pójść.Kay skręciła w alejkę z dwupiętrowymi domami, wielkimi ogrodami, labradorami i land cruiserami.Słychać było mlaskanie piłek do tenisa i dyszenie matek zawzięcie próbujących pokonać swoje piętnastoletnie córki.Obok nas, gdy zaparkowaliśmy przy krawężniku, zastukały kopytami konie dosiadane przez nastolatków, bezpiecznych w tym sanktuarium klasy średniej.Tak się składało, że był to świat mojej babki, identyczny z przedmieściem Guildford, w którym spędziłem dzieciństwo.Pogarda wielkomiejskiej inteligencji spływała po tych murach, ale taki styl życia kopiowano na całym świecie.Oburzenie Kay nie skrzywiłoby tu jednego płatka ostróżki.Wysiadła, zabierając z sobą podkładkę do pisania z klipsem.Zostawiła Verę, żeby pilnowała samochodu, i przypięła do żakietu odznakę firmy badającej opinię publiczną.Drugą, z fotografia wielebnego Dextera, wpięła mi w klapę.– W porządku.Spróbuj uchodzić za Stephena.Jesteś do niego dość podobny.Nawiedzony, trochę zagubiony.I niezbyt pobożny.– To powinno być łatwe.Podeszliśmy do pierwszego domu, wygodnego dworku w stylu tudoriańskim.Musieliśmy przekroczyć dziecięcy rowerek blokujący drzwi wejściowe.Terenowy mercedes z nalepką lekarza parkował przed garażem.Przywitała nas miła kobieta po czterdziestce
[ Pobierz całość w formacie PDF ]