[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nie wierzył tej kobiecie, a raczej stracił już rozeznanie, co na tym zdumiewającym świecie może być prawdziwe, możliwe czy bodaj prawdopodobne.Strach pozbawił go wszelkiej zdolności do wiary czy niewiary w odniesieniu do tej niesamowitej historii, która zaczęła się od inspektorów policji i ambasad, a skończy nie wiedzieć czym — szafotem dla kogoś.Przerażała go myśl, że nie potrafi udowodnić, jak spędził czas od godziny siódmej, bo przecież wałęsał się wtedy w okolicy Brett Street.Przerażała go ta szalona kobieta, która go tu sprowadziła i zapewne obarczy wspólnictwem zbrodni, przynajmniej o ile nie będzie ostrożny.Przerażała go szybkość, z jaką został wplątany — zwabiony — w takie niebezpieczeństwo.Odkąd ją spotkał, upłynęło około dwudziestu minut, nie więcej.Rozległ się ściszony głos pani Verloc, błagający żałośnie:— Nie pozwól, żeby mnie powiesili, Tom! Wywieź mnie z Anglii.Będę dla ciebie pracować.Będę dla ciebie harować jak niewolnica.Będę cię kochać.Nie mam nikogo na świecie… Kto na mnie spojrzy, jeśli nie ty! — Umilkła na chwilę, a potem w otchłaniach pustki, którą wytworzyła dokoła niej wąska strużka krwi ściekająca z rękojeści noża, znalazła natchnienie do słów straszliwych w ustach tej, która była niegdyś uczciwą dziewczyną z domu na Belgravii, a potem wierną, uczciwą żoną pana Verloca.— Nie będę cię prosiła, żebyś się ze mną ożenił — wyszeptała ze wstydem.Postąpiła krok naprzód w ciemności.Bał się jej strasznie.Nie zdziwiłby się, gdyby nagle dobyła drugiego noża, przeznaczonego dla jego piersi.Na pewno nie stawiłby żadnego oporu.W tej chwili nie miał w sobie dość męstwa nawet na to, by zabronić jej zbliżyć się do siebie.Spytał jednak głuchym, nieswoim głosem:— Czy on spał?— Nie — krzyknęła, i szybko mówiła dalej: — Nie spał.O, nie.Powiedział mi właśnie, że nic mu się nie może stać.Mimo że zabrał mi tego chłopca, żeby go zabić — tego kochającego, niewinnego, nieszkodliwego chłopaczynę.Mojego własnego, mówię ci.Leżał sobie na kanapie, całkiem wygodnie — chociaż zabił chłopca… mojego chłopca.Chciałam pójść na ulicę, byle by zejść mu z oczu.A on mówi do mnie tak: „Chodź tutaj”, chociaż dopiero co powiedział mi, że ja się przyczyniłam do śmierci chłopca.Słyszysz, Tom? Mówi tak: „Chodź tutaj” — po tym, jak wydarł ze mnie serce razem z chłopcem, żeby je rozbić o ziemię.Umilkła, a potem jak we śnie powtórzyła dwa razy: — Krew i ziemia.Krew i ziemia.— Na towarzysza Ossipona spłynęło wielkie olśnienie.Więc to ten niedorozwinięty wyrostek zginął w Greenwich Park.I nabranie wszystkich dookoła wydało mu się bardziej całkowite niż kiedykolwiek — wprost kolosalne.U szczytu zdumienia wykrzyknął naukowo:— Ten degenerat… Nie do wiary!— „Chodź tutaj” — rozległ się znowu głos pani Verloc.— Co on sobie o mnie myślał? Powiedz, Tom.„Chodź tutaj!” Do mnie! W ten sposób! Patrzyłam właśnie na ten nóż i pomyślałam, dobrze, przyjdę, skoro on tak bardzo chce.O, tak! Przyszłam po raz ostatni… Z nożem.Bał się jej straszliwie — tej siostry degenerata, samej też degeneratki z typu tych, co mordują… albo tych, co kłamią.Można powiedzieć, że w dodatku do wszystkich rodzajów strachu, jakie odczuwał, towarzysz Ossipon przerażony był naukowo.Jego strach był bezmierny i złożony, i właśnie dlatego, że go było tak wiele, nadawał mu w ciemności fałszywy pozór spokoju, zamyślenia i rozwagi.Poruszał się bowiem i mówił z trudnością, mając wolę i umysł jakby zamrożone — a nikt nie mógł widzieć jego upiornej twarzy.Czuł się na wpół martwy.Nagle skoczył w górę na wysokość stopy.Pani Verloc nieoczekiwanie zbezcześciła nieprzerwany, pełen rezerwy i przyzwoitości spokój swojego domu, wydając przenikliwy i straszny krzyk.— Ratunku, Tom! Ocal mnie.Ja nie chcę wisieć.Rzucił się naprzód, szukając ręką po omacku jej ust, żeby je zatkać, i krzyk zamarł.Ale swoim gwałtownym ruchem przewrócił ją.Teraz czuł, jak czepia się jego nóg, i jego strach osiągnął punkt kulminacyjny, stał się czymś podobnym do odurzenia alkoholem, naprowadzał urojenia, nabrał cech delirium tremens.Ossipon po prostu widział teraz węże.Widział tę kobietę oplatającą go jak wąż, którego nie można z siebie strząsnąć.Nie była śmiertelnie niebezpieczna.Była śmiercią samą — towarzyszką życia.Pani Verloc, jak gdyby wybuch przyniósł jej ulgę, zachowywała się teraz wcale nie głośno.Była żałosna.— Tom, nie możesz mnie teraz rzucić — szepnęła z podłogi.— Chyba, że rozdepczesz mi głowę obcasem.Nie opuszczę cię.— Wstań — powiedział Ossipon.Twarz jego była tak blada, że całkiem dobrze było ją widać w czarnych ciemnościach sklepu, podczas gdy zawoalowana pani Verloc nie miała twarzy, prawie nie miała widzialnej postaci.Tylko drżenie czegoś małego i białego — kwiatka na jej kapeluszu — wskazywało jej miejsce i ruchy.To coś podniosło się w ciemności.Pani Verloc wstała z podłogi, i Ossipon żałował, że nie wybiegł od razu na ulicą.Ale zorientował się prędko, że to by nie było dobrze.Nie byłoby dobrze.Ona pobiegłaby za nim.Ścigałaby go z krzykiem tak długo, aż wszyscy policjanci z okolicy, słysząc ją, puściliby się za nim w pogoń.A potem, któż może wiedzieć, co by o nim mówiła? Był tak wystraszony, że na chwilę przyszedł mu do głowy obłąkany pomysł, żeby udusić ją po ciemku.I wystraszył się więcej jeszcze! Miała go w potrzasku
[ Pobierz całość w formacie PDF ]