[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.– Dzielny chłop.Furiat niemiłosierny, ale dzielny chłop.Bóg z nim.Pojechali w kierunku karawany.Tymczasem Francuz położył się między dwiema czarnymi skałami, tuż przy ścianie wąwozu; stamtąd widział wyraźnie całą drogę.Wkrótce też zobaczył nieprzyjaciela.Ukazali się na szczycie wzgórza jak piana na grzbiecie fal.Przepowiednie spełniły się: obywatele San Triste, a wśród nich gnany ojcowskim niepokojem pan Alverado, pomimo wysiłku, nie mogli dotrzymać kroku zabijakom.Mustangi szły nierówno, niektóre z nich kulały, pomimo to kolumna poruszała się w zwartym szyku, regularnie i prędko, gotowa w każdej chwili do odparcia niespodziewanego ataku.Marmont zauważył to wszystko.Był kiedyś żołnierzem i z postawy tych ludzi wywnioskował, że nadeszła jego ostatnia godzina.Te draby będą walczyć jak dzikie zwierzęta: zwyciężą lub zginą.Większość z nich byli to na pół dzicy Indianie.Znajdowało się też wśród nich kilku Amerykanów-degeneratów, męty społeczne bardziej dzikie niż barbarzyńskie plemiona.To, co widział, wystarczyło, żeby się przekonać, że nie może mieć żadnej nadziei: życie jego dobiegło kresu.Psychicznie przygotował się na śmierć.Dziwił się samemu sobie.Nieraz znajdował się w niesłychanie niebezpiecznych sytuacjach, nigdy jednak w tak zupełnie beznadziejnej jak ta, nie miał też nigdy tyle czasu, by się móc należycie przygotować.Teraz wykonał szereg zapomnianych od czasu dzieciństwa ruchów.Ukląkł, przeżegnał się, zamknął oczy, podniósł głowę do góry i starał się przypomnieć sobie wszystkie popełnione grzechy.Słońce świeciło mu prosto w twarz; oczy miał przekrwione; czerwona mgła zasłoniła wizję przeszłości.Grzechy jak ciemne robaki wypełzły z dna pamięci.W ciągu całego życia nie było jednego roku, w którym by nie popełnił czegoś złego, w dzieciństwie już okradał braci, kolegów, rodziców.Później nastąpiły gorsze zbrodnie.Mniejsze przewinienia znikły z pola widzenia.Zobaczył czerwone ślady własnoręcznie popełnionych morderstw.Jednego człowieka zabił podczas snu.Na myśl o tym wstrząsnął nim dreszcz zgrozy.– Bóg jest miłosierny.Matko Boża, wstaw się za mną – jęknął.Przeżegnał się i podniósł z klęczek.Oddział nieprzyjaciela przejechał tymczasem spory kawał drogi.Mógł teraz rozróżnić twarze.Zbliżali się.Wziął pierwszego na cel.Jechał w pierwszym szeregu, inni skupiali się wokół niego; był krępy, barczysty, twarz mu zasłaniał szeroki, sztywny brzeg kosztownego sombrera, poza tym był obdarty jak jego towarzysze.Marmont domyślił się, że to Grenacho.Czuł, że jeśli uda mu się szczęśliwie położyć go pierwszym strzałem, resztę kompanii może ogarnąć panika.Przede wszystkim miał więc Grenacha na oku.Zanotował sobie jednocześnie dwóch ludzi jadących po obu stronach dowódcy.Zdecydował się bowiem dać natychmiast po pierwszym strzale kilka innych, chcąc tym wywołać wrażenie, że strzela kilku ludzi naraz.Jego automatyczny winczester umożliwi mu to.Celował uważnie i nacisnął na cyngiel.Huknął strzał.Grenacho zachwiał się, ale nie spadł z siodła.Pudło.Piekło sprzysięgło się dziś przeciwko mnie – pomyślał Marmont naciskając cyngiel.Wysłał cztery kule na spotkanie zbliżającego się oddziału.Jeden człowiek padł, drugi zwinął się z jękiem w siodle, inni rozpierzchli się, szukając schronienia; do kryjówki Marmonta doszły ogłuszające wrzaski.Zanim zdążył wystrzelić raz jeszcze, bandyci schowali się za skałami, którymi najeżony był wąwóz.Marmont uspokoił się.Powiedział sobie, że choć tym razem na cztery strzały celny był tylko jeden, potem spisze się lepiej.Na razie cofnął się za skały i nabił strzelbę.Jak daleko zdążyły już dojść muły? Czy bardzo się zbliżyły do bezpiecznej przystani? Stanęły mu przed oczami twarze towarzyszów, jedna po drugiej.Oni wszyscy są lepsi ode mnie – pomyślał z prostotą – nawet Simon jest poczciwym człowiekiem.Marmont wyjrzał z kryjówki
[ Pobierz całość w formacie PDF ]