[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Fakt.Kapral ręce miał zajęte karabinem.O amunicyjnego nie pytałem.Olga musiała po kimś odziedziczyć hełm i kamizelkę kuloodporną, jakimś cudem wciśniętą na brzuch.Zapytałem o Kosmana.Paczoch wyjaśnił, jak iść.Wziąłem od Jasia karabin.Łabiszewski powstrzymał się z protestem – instynkt przetrwania wygrał z zazdrością i praworządnością.Ruszyłem przodem.Sforsowaliśmy kolejne pięć płotów, większość przez świeżo wyrąbane dziury lub pod osłoną budynków.Nikt do nas nie strzelał.Trochę strzelano wokół pałacu.Z pozoru wszystko grało, lęk rósł we mnie jednak szybciej niż zmęczenie i ból zdzieranej skóry.Dobił mnie widok pleców Dudziszewskiego.Usłyszał nas wprawdzie w końcu, gdyby jednak padło na Rosjan, byłby martwy.Cały ten front trzymał się na cholernie cienkim włosku.Podbiegł do komórki, zza której wyglądałem.Miał peem, załadowany granatnik i dwa zapasowe pociski w dźwiganej na plecach ładownicy.Marnie wyglądał.Najmniej spodobał mi się jednak szczegół, który moi towarzysze chyba przeoczyli.– To.Kosmana?Sam Dudziszewski też chyba zapomniał o drugiej kaburze, dźwiganej na pasie.Tej od wista.– No właśnie – wydyszał.Tak jak dwójka od moździerza, był oblepiony błotem, utworzonym z potu, ziemi, słomy, kurzych odchodów i wszystkiego, na co można natrafić, pełzając po wiejskich podwórkach.– Dobrze, że.– Oberwał? – Kiwnął głową.– Na amen?– Tak.ale.Był zadowolony z naszej obecności, lecz doszukałem się czegoś jeszcze.Łabiszewski raczej nie.– Kto teraz dowodzi? – rozejrzał się.– Chyba Grochniarz – zawahał się Dudziszewski.– Zero dowódców drużyn.Paczoch ma moździerz, ci z bewupów też nie mogą.A on jest najstarszy.Rezerwa, córka w ogólniaku.– Gdzie teraz jest? – zapytał Łabiszewski.– W tamtej stodole – wskazał.– Obok bewupa.Poseł bez słowa ruszył na zachód.– Co jest? – zapytałem Dudziszewskiego.– Może lepiej.sam pan zobaczy.To niedaleko.Prawda: od celu dzieliła nas wąska dróżka, rozwarta na oścież brama i jeden płot.Tyle że całą trasę pokonaliśmy na czworakach albo pełzając na brzuchu.Gospodarstwo, do którego zmierzaliśmy, od północy sąsiadowało z polami.Kosman leżał na brzuchu między stodołą a kępą zarośli.Umarł, sądząc po kałuży świeżej krwi, też tutaj.– Widzi pan? – Dudziszewski podniósł się, klęknął.– Miał całe podwórze na oku.Żadnego osłoniętego podejścia.Zaskoczył mnie.Patrzyłem w dokładnie przeciwnych kierunkach – na pola i sąsiednią posesję, zasnutą dymem z płonącej obory.Nie w stronę, z której nadeszliśmy.– No i? – Tak jak on, mówiłem półgłosem.– A ktoś podszedł.Niech pan obejrzy jego gardło.Uniosłem głowę Kosmana.Już przedtem, po krwi, widać było, że dostał w podbródek, może w szyję.Zdążyłem nawet skonstatować, że odłamkiem.Kula przelazłaby na wylot.Ale to nie odłamek pozbawił go życia.– Nóż? – Coś zachrzęściło mi w gardle.Tak jak jemu, ledwie parę minut temu, zachrzęściło stalowe ostrze.– I to na hełmie – Dudziszewski dotknął poszarpanego pokrowca.– Czymś dostał.Trzy razy.Nie kolbą.– Może odłamki.Walczyliście wcześniej.– Może – mruknął bez przekonania.– Ale może młotek.Po mojemu ktoś go trzasnął od tyłu, potem poprawił dwa razy.A potem podciął gardło.Rozejrzałem się.Dookoła leżało kilkanaście łusek.– Miał beryla.– Rozpoznałem kształt.– Chłopaki zabrali.– Został przy zwłokach? – upewniłem się.Skinął głową.– A amunicja? Też znaleźli?– Cztery magazynki.Plus ten w automacie.Popatrzyłem na ziemię.Była wilgotna, nasze ślady odcisnęły się między kępami rzadkiej trawy.– Płytkie – dotknąłem jednego.– Gdyby ktoś podbiegł i ostro hamował, byłyby głębokie.I zabrałby broń.Bo kiedy używa się noża? Jak ma być cicho.ale tu nie musiało, bitwa przecież.i z braku czegoś lepszego.Mógł go zabić Rosjanin, któremu zabrakło amunicji.Ale taki zwiałby z berylem.Albo chociaż z magazynkami.A ten.Wygląda, że świadomie wybrał nóż.– To by musiał być niezły kozak.Z bagnetem tak szarżować.A z nich kozacy tacy sobie.Podparłem zwłoki kolanem, obróciłem trochę mocniej.Starałem się nie patrzeć w twarz.Był w porządku i chciałem go zapamiętać w tym lepszym, żywym wcieleniu.Śmierć zwykle ograbia ludzi z godności.– Kurwa.– zakląłem.Mimo wszystko miałem nadzieję.– Co?– Widzisz to? – musnąłem palcem zakrwawioną grdykę.– Drugie cięcie.– Patrzył na mnie, marszcząc brwi.Zgiąłem rękę Kosmana i, w zastępstwie poduszki, wsunąłem pod twarz.– Ktoś go ogłuszył a potem zarżnął.Ale mu nie szło.To nie takie łatwe, jak się ma trochę skrupułów.– To nie Rusek – powiedział cicho.– Oni nas albo my ich.Adrenalina aż buzuje.Biegniesz przerażony z nożem na faceta z karabinem, więc jak już ci się cudem uda, to dziesięć razy z samej radości dziabniesz.O zemście nie mówiąc.A ten tu.Nic nie pasuje.Milczeliśmy przez chwilę.– Gość z naprzeciwka – wskazał dom na południu – kłócił się z chorążym.Chciał, żebyśmy poszli.Forsę nawet dawał.Bo mu chałupę rozwalą.Ludzie zauważyli, że tam, gdzie nas nie ma, Ruscy nie niszczą domów.Po co? Dla nich samych to schronienie.A jak skądś strzelać, walą granatami i z dymem puszczają.Tak mówił – wyjaśnił.– No, ten chłop.– Myślisz, że to on Kosmana.?– Nie wiem.Ale akurat bym się nie zdziwił.Kurde, w czwórkę dorosłych na dwóch pokojach mieszkamy.Za własną chałupę duszę bym.Dom to.no, bardziej się tylko życie liczy.Bo to też jakby życie.Bez domu nie ma rodziny.Miał, statystycznie biorąc, całą połówkę pokoju.Ja, kiedy to wszystko się skończy, nie będę miał ani kawałka.– Ktoś jeszcze tu był?– Łącznik z esdeesu się kręcił.Poseł co chwila kogoś przysyła.I ta Rosjanka, Olga.No i nasi.– Żołnierze?– Jak go znaleźliśmy, Grochniarz od razu zbiórkę zarządził.Chyba.no, nie wiem, czy ich nie namawia, żeby wiać.Też Kosmanowi coś tam burczał.Od zawsze.Wkurwiony jest, że go powołali, to psioczy.Kiepsko to wyglądało.– Poprzesz mnie? – popatrzyłem mu w oczy.– Co pan chce zrobić? – sposępniał.Zacząłem od tego, co łatwiejsze.Co nie znaczy: łatwe.Niełatwo rozebrać trupa z kamizelki kuloodpornej i nałożyć ją na siebie, starając się równocześnie okazywać zmarłemu szacunek, nie hałasować i trzymać możliwie blisko ziemi.– Jakbym się mocno sprężył – powiedziałem, nakładając hełm – też bym miał córkę w ogólniaku.– Że jak? – zapytał starszy szeregowy Grochniarz.Siedział na odwróconym wiadrze pośrodku stodoły, wpatrując się we mnie z niedowierzaniem.– Przejmuję dowodzenie – powtórzyłem
[ Pobierz całość w formacie PDF ]