[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Turi promieniał.– Proszę wchodźcie, wchodźcie.Poprowadził ich do znanego Ballardowi pokoju.Nad kominkiem zbudowanym z polnych kamieni wisiała głowa wapiti z szeroko rozpostartym porożem, w kominku płonęły polana.Na ścianach wisiały drewniane rzeźby, inkrustowane opalizującymi muszlami paua.Wciąż znajdował się tam Merę z zielonego kamienia – wojenny topór Maorysów.Obok, na honorowym miejscu, najcenniejsza własność Turiego – whakapapa, misternie rzeźbiona pałka, świadcząca o świetności jego rodu.Ballard rozejrzał się.– Nic się tu nie zmieniło.– Tutaj nie – zgodził się Turi.Ballard skinął w stronę okna.– Tam natomiast spore zmiany, nie poznałem doliny.Turi westchnął.– Zbyt wiele zmian i zbyt szybkich.Ale gdzie ty się podziewałeś, Ian?– Byłem w wielu miejscach, rozsianych po całym świecie.– Siadaj – poprosił Turi.– Opowiedz mi o tym.– Najpierw ty.Czy dobrze słyszałem, że ta piękna młoda dama nazwała cię dziadkiem?– Już pięć razy zostałem dziadkiem – ramiona Turiego zadrżały.– Moi synowie dorośli i mają żony.Obie córki zostały matkami.– A Tawhaki? – spytał Ballard.– Jak się miewa Tawhaki? W dzieciństwie był on stałym kompanem jego zabaw, potem towarzyszył latom młodości.– Nieźle mu się powodzi – powiedział Turi.– Skończył z dobrym wynikiem Uniwersytet w Otago.– Jaki wydział? Turi roześmiał się.– Ekonomię.Wyobrażasz sobie Maorysa orientującego się w ekonomii? Ma posadę w Ministerstwie Finansów w Auckland, więc nie widuję go zbyt często.– Musisz mi dać jego adres.Zajrzę do niego, jak tylko trafię do Auckland.– Ballard zauważył, że Turi przygląda się z zainteresowaniem McGillowi.– Mike zajmuje się śniegiem.Tak bardzo, że wybiera się w tym roku na Antarktydę.Pełną blizn twarz Turiego wykrzywił ponury uśmiech.– W takim razie znajdzie się tu coś dla ciebie, Mike.Spadło mnóstwo śniegu, więcej niż mogę sobie przypomnieć od 1943 roku.– Widziałem.Ballard podszedł do okna.Po przeciwnej stronie doliny gałęzie cedrów uginały się pod ciężarem śniegu.Odwrócił się i zapytał:– Turi, co się stało z drzewami na zachodnim stoku?– Nad kopalnią?– Tak.Ten stok został ogołocony.McGill zareagował natychmiast.– A był wcześniej zadrzewiony?Turi skinął głową, a potem wzruszył ramionami.– Kiedy zakładali kopalnię, potrzebowali stempli.Drzewa kahikatea nadają się do tego.– Uniósł wzrok.– Ten teren należy do Petersonów, dobrze na tym zarobili.– Tego jestem pewien – powiedział Ballard.– Twoja matka źle zrobiła, że go im sprzedała.– Turi splótł ręce.– Potem wysadzili pniaki i przeznaczyli zbocze pod trawę na siano.Hodują bydło na nizinach nad rzeką.Herefordy na mięso i kilka krów mlecznych.Ten interes też stał się dochodowy, gdy miasto się rozrosło.– Czy nikt nie pomyślał o tym, co się stanie, gdy spadnie śnieg? – spytał Ballard.– O, tak – przyznał Turi.– Ja pomyślałem.– Dlaczego więc milczałeś? Czemu nie protestowałeś wtedy, gdy stawiano budynki kopalni, rozbudowywano miasto?– Sprzeciwiałem się.Nawet bardzo głośno, lecz Petersonowie krzyczeli głośniej.Kto by się liczył ze zdaniem starego człowieka? Wykrzywił usta.– Szczególnie gdy ma ciemną skórę.Ballard prychnął i spojrzał na McGilla, który podsumował wolno:– Głupie dranie! Głupie, zachłanne dranie! – Rozejrzał się po pokoju, a potem popatrzył na Turiego.– Kiedy pan przybył do doliny, panie Buck?– Na imię mam Turi, a tutaj się urodziłem – uśmiechnął się.W wigilię Nowego Roku 1900.Jestem tak stary jak ten wiek.– A kto wybudował dom?– Mój ojciec.Myślę, że około 1880 roku.Został postawiony na fundamentach domu mojego dziadka.– A tamten kiedy wybudowano? Turi wzruszył ramionami.– Nie wiem.Moi mieszkali tu już od dawna.McGill skinął głową.– Czy pański ojciec miał jakiś specjalny powód, by stawiać nowy dom w miejscu starego? Właśnie pod tą dużą skałą?Turi odpowiedział wymijająco:– Mówił, że każdy, kto buduje dom w Huka musi się zabezpieczyć.– Miał rację.– McGill odwrócił się do Ballarda.– Chciałbym jak najszybciej sprawdzić te próbki.A potem wrócę, byśmy mogli jeszcze porozmawiać, Turi, dobrze?– Obaj musicie wrócić.Przyjdźcie na kolację, to poznacie kilkoro z moich wnuków.Gdy Turi odprowadził ich do drzwi, Ballard spytał:– Nie masz zbyt wysokiego mniemania o kopalni, prawda Turi?– Za dużo zmian – odparł starzec z rozgoryczeniem.– Mamy teraz nawet supermarket.– Wiesz, że zostałem dyrektorem kopalni i też mi się tu wiele rzeczy nie podoba.Ale sądzę, że z innych powodów.Zobaczysz jeszcze więcej zmian, Turi, lecz te chyba ci się spodobają.Turi poklepał go dobrodusznie po ramieniu.– He tamariki koe! Jesteś już mężczyzną, Ian, prawdziwym mężczyzną.– Tak – przyznał Ballard – wydoroślałem.Dziękuję, Turi.Turi przyglądał się jak zakładają narty i potem, gdy trawersowali stok odchodzący od domu, podniósł rękę i zawołał:– Haere ra!Ballard obejrzał się przez ramię.– Haere ra!Skierowali się z McGillem w stronę kopalni.VPóźnopopołudniowe słońce wlewało się przez okna sali, załamując się w wielobarwnych witrażach.Plamy kolorów leżały na stołach.Stojąca przed Ballardem karafka z wodą wyglądała jak gdyby wypełniono ją krwią.Dan Edwards rozluźnił krawat, marząc o zimnym piwie.– Wkrótce odroczą rozprawę – powiedział do Dalwood.– Cholernie bym chciał, żeby stary Harrison przeszedł do następnych pytań.Cała ta gadanina o śniegu wcale nie działa na mnie orzeźwiająco.Harrison napełnił wodą swoją szklankę i pociągnął łyk.– A więc pobrał pan próbki z powłoki śnieżnej na zachodnim stoku w obecności pana Ballarda.Jakie otrzymał pan wyniki badań?McGill rozpiął zamek skórzanej teczki i wyciągnął plik papierów.– Napisałem cały raport dotyczący wypadków, które miały miejsce w Hukahoronui, oczywiście, od strony technicznej.Pozwolę sobie przedłożyć go do wglądu komisji.– Oddał raport Reedowi, a ten przekazał go Harrisonowi.– Pierwsza część zawiera wyniki pierwszej serii profili śnieżnych, które zostały przedstawione dyrekcji kopalni, a później władzom miejskim Hukahoronui.Harrison przewertował strony, zmarszczył brwi i podał papiery profesorowi Rolandsonowi.Przez chwilę wymieniali szeptem jakieś uwagi, wreszcie Harrison powiedział:– Wszystko w porządku, doktorze McGill, ale pański raport wydaje się bardzo techniczny i zawiera więcej wzorów matematycznych, niż przywykliśmy oglądać.W końcu jest to przesłuchanie publiczne.Czy nie zechciałby pan omówić swych wyników językiem zrozumiałym dla innych, nie tylko dla pana i profesora Rolandsona?– Oczywiście – zgodził się McGill.– Właściwie zrobiłem to już, tłumacząc pewne sprawy ludziom z Hukahoronui.– Proszę więc kontynuować.Proszę też przygotować się na dodatkowe pytania ze strony profesora Rolandsona.McGill splótł dłonie przed sobą.– Śnieg jest nie tyle substancją, co procesem, zmieniającym się w czasie.Jego początek to płatek spadający na ziemię, który staje się cząstką ogólnej pokrywy śnieżnej.Jest niezbyt stabilnym, sześciobocznym kryształem.Wówczas rozpoczyna się sublimacja, czyli swego rodzaju parowanie.W jej wyniku kryształ zmienia swój kształt, stając się małą, okrągłą granulką.Proces ten nazywamy metamorfizmem destrukcyjnym, a prowadzi on, dzięki wypychaniu powietrza, do zwiększenia gęstości
[ Pobierz całość w formacie PDF ]