[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nadal unosił się tam zapach śmierci i spalenizny.Zobaczyliśmy ścięty i osmalony słup telegraficzny, z którego zwisały zwłoki.– To szabrownik, sir – stwierdził lakonicznie Sadiq.– Złapaliście ich wielu?– Kilku.Był jednym z pierwszych.Zniechęca innych, jak mówią.Co jakiś czas dochodziłem do wniosku, że Sadiq ma wykształcenie wyższe od przeciętnego.Jak na niższego oficera, wyszkolonego w dość zacofanym kraju, był zaskakująco oczytany w sprawach wojskowych.Wypadało żałować, że mógł wykazać tak mało inicjatywy, skoro krępowały go wymogi dyscypliny.Zobaczyłem szyld nad zniszczonym przez pożar sklepem i żołnierza, pełniącego z karabinem w rękach wartę przy drzwiach.– Zechce pan się na chwilę zatrzymać, kapitanie? – poprosiłem.Czy mogę tam wejść?– To zakazana strefa, panie Mannix.– Znów wyraził się w nieoczekiwany dla mnie sposób.– Tak, i obaj wiemy dlaczego.Wysiadłem z samochodu, nie czekając na dalsze sprzeciwy i dałem żołnierzowi znak, żeby mnie przepuścił.Sadiq wszedł za mną do zrujnowanego sklepu.Torowałem sobie drogę wśród rozrzuconych towarów, narzędzi rolniczych, ubrań, czasopism, sprzętów gospodarstwa domowego, tego wszystkiego, co można znaleźć w typowym markecie.Chciałem się dostać do zamkniętej, oszklonej szafki z tyłu sali.Szkło popękało, a drzwiczki były wypaczone od gorąca.Wziąłem z półki myśliwski nóż, włożyłem ostrze w zamek i zręcznie poruszyłem nim na boki.Rozległ się suchy trzask i drzwiczki rozwarły się na oścież.Nie znalazłem tam wiele – tylko sześć sztuk broni: cztery faworyzowane nadal przez Brytyjczyków dubeltówki i dwie wielostrzałowe strzelby.Cztery inne zniszczył ogień.Wybrałem Mossberga model pięćset – sześciostrzałową śrutówkę kaliber dwanaście – i położyłem ją na ladzie.Potem przypuściłem atak na zaklinowane szuflady pod stojakami z bronią, modląc się, żebym znalazł tam to, czego szukałem.Udało się.Natrafiłem na dwie paczki naboi typu magnum z grubym śrutem.Każdy zawierał dziewięć ołowianych kulek o średnicy ośmiu milimetrów, zdolnych powalić jelenia o wadze stu kilogramów.A jelenia trudniej jest zabić niż człowieka.Rzuciłem naboje koło strzelby, obok postawiłem puszkę oliwy do konserwacji broni, po czym przypomniałem sobie, żeby poszukać pochwy na myśliwski nóż i dołączyłem ją do pozostałych rzeczy.Sadiq przyglądał się temu bez słowa.Wyrwałem następnie kartkę z leżącego na ladzie nadpalonego bloczku i zrobiwszy odręczną notatkę wrzuciłem ją do otwartej szuflady kasy, którą zatrzasnąłem, wychodząc ze sklepu z moim łupem.– Powiesi mnie pan za szaber, kapitanie? Włożyłem do kasy pokwitowanie.Właściciel może zgłosić się po należność do firmy British Electric.– O ile jeszcze żyje – stwierdził oschle Sadiq.Przyglądał się, jak rozdzieram pudełko z nabojami i ładuję broń.– Spodziewa się pan kłopotów w szpitalu, panie Mannix?– Jest pan żołnierzem.Powinien pan wiedzieć, że nie naładowana broń to tylko kawał złomu.Powiedzmy, że mogę spodziewać się kłopotów i kropka.A pana nie będzie akurat w pobliżu, żeby mi pomóc.– Proszę tylko nie machać tą śrutówką.Nie będę pytał pana o pozwolenie na broń.Nie jestem policjantem.Niech pan ją sobie zatrzyma.Sam postąpiłbym tak samo.Zdziwiła mnie jego ugodowość.Spodziewałem się, że będzie robił trudności, byłem jednak zdecydowany nie ruszać się dalej bez uzbrojenia.Sprawdziwszy, czy strzelba jest zabezpieczona, położyłem ją obok fotela.– Pan też ma parę ładnych sztuk broni – zauważyłem.– Jeden z moich ludzi patrzył zazdrosnym okiem na pański Uzi.Proszę dobrze pilnować swojego arsenału, kapitanie.Nie chciałbym, żeby coś zginęło.– Miałem na myśli Micka McGratha.Już jakiś czas temu przyszło mi do głowy, że będę spokojniejszy, jeśli pozostanie nie uzbrojony.– Będę uważał.Niech pan także zachowa ostrożność – powiedział Sadiq, po czym ruszyliśmy w drogę, aby dogonić resztę konwoju.Doktor Katabisirua zorganizował coś w rodzaju polowego szpitala.Odnosiło się wrażenie, że wszystkich pacjentów wyprowadzono z budynków na zewnątrz, a pielęgniarki biegały tam i z powrotem.Wyglądało na to, że dziesiątki ludzi umierają po prostu na świeżym powietrzu.Dotychczas oglądałem tylko szpitalne biura i widok, który miałem teraz przed oczami, był dość przerażający.Po pewnym czasie zacząłem dostrzegać w tym pozornym chaosie pewien porządek.Z jednej strony widać było w oddali wielu siedzących lub chodzących ludzi.Niektórzy nie mogli iść samodzielnie.Pojedyncze ogniska słały w niebo pióropusze dymu.Na dworze stały rzędy prowizorycznych łóżek, a zajmujący je pacjenci byli pod opieką rodzin lub przyjaciół.Wzniesione pospiesznie parawany z liści palmowych ukrywały, jak przypuszczałem, najcięższe przypadki, a może były tam latryny.Na środku pola ustawiono stoły, a wokół nich uwijały się pielęgniarki w pomiętych fartuchach.Tam, gdzie stał doktor Katabisirua, kładziono właśnie na blacie nosze.Przy innym stole siostra Maria, słabowita i wsparta na lasce, instruowała pielęgniarkę zakładającą bandaże.Siostry Urszuli nigdzie nie widziałem.Z dala od tego miejsca znajdowały się dwa świeżo zakopane doły i trzeci, jeszcze odkryty.Podszedłem powoli, aby mu się przyjrzeć.Był wypełniony do połowy sypką ziemią i kamieniami, a z wierzchu przysypany wapnem.Wystawała z niego pojedyncza, naga stopa.Zakrztusiłem się od gryzącego zapachu wapna chlorowanego, który nie całkiem niwelował odór rozkładających się zwłok.Zawróciłem, mając na czole krople potu, czemu nie były wcale winne poranne promienie słońca.Samochód Sadiqa odjechał, ale czekał na mnie jakiś człowiek.Był to biały mężczyzna, drobny i bardzo mizernie ubrany w krótkie spodnie i podartą kurtkę.Lewą rękę miał na temblaku, a na jego twarzy widniały liczne zadrapania.– Pan Mannix? – zapytał ochrypłym głosem.– Zgadza się.– Gdybym nie był taki brudny, może by mnie pan sobie przypomniał.Jestem Dan Atheridge.Poznaliśmy się niedawno w klubie w Luard.Pamiętałem go, ale wyglądał wtedy zupełnie inaczej.Był energicznym, dziarskim facetem w wytwornym, nienagannym stroju o bystrych niebieskich oczach, spoglądających przyjaźnie z opalonej twarzy.Teraz jego ogorzała skóra miała ziemistą barwę, a wzrok miał zmęczony i przygaszony.– Może byłoby dla mnie lepiej, gdybym tam został – mówił dalej – a może i nie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]