[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.W półmroku znowu — intensywnie fluoryzuje.Przez szlify ścian zdążył dostrzec, jakby mu potrzebne było to potwierdzenie, tysiące postaci poruszających się wewnątrz szkatułki z fluorytu.Zastanowił się — czy ktokolwiek pamięta tego, który towarzyszył pierwszemu poczęciu? Mają tam własne problemy, nową mitologię i kosmogonie.Może zgodnie z ustalonymi rytuałami poddają się w czasie snu seansom mnemoteki, żeby potem dyskutować między sobą — ze zdziwieniem odnajdując prawdy innego świata.Może już tworzą własny kodeks dobra i zła.Pewnie się kochają.Na swój sposób.Pieszczą swoje ciała, jakby palce potrafiły deformować ku doskonałości to coś, co zostało poczęte w ułomnej wyobraźni.Sam poczuł żar oblewający mu twarz, kiedy pomyślał o ich pieszczotach.Zaraz potem skulił się i prosto z platformy runął w wodną toń.Nie zważał, że mogą usłyszeć plusk, że wybiegną na pomost i będą nasłuchiwać tego dźwięku, z którym tajemnicę połknęła przed nimi mgła i barwna zmienność nieba.Na nic nie zważał.Gwałtownymi wyrzutami ramion rozganiał już nie mgłę nawet.Przebijał się przez coś gęstszego od wody, stawiającego opór niby koloid, gotowy go w sobie osadzić jak ogromną ważkę, która poszła na lep tak długo przezroczystej toni — teraz lepkiej, pachnącej, ciepłej niby drugie ciało, które obejmowało go ze wszystkich stron naraz i ciągnęło do własnego dna.Ledwie wtedy wypełzł na brzeg.Wiele dni później stał na tym samym brzegu w pełnym słońcu, ufny w maskującą skarpę puszczy.Nagle kątem oka pochwycił srebrną rysę na powierzchni jeziora.Zrozumiał.Dom Na Jeziorze otworzył podwoje.Może nie po raz pierwszy.Tylko on nie miał okazji zaobserwować, kiedy zstąpili na powierzchnię wody.Znaczyło to przede wszystkim, że populacja może już sobie pozwolić na ewentualne poświęcenie jednostek.Długo przyglądał się wtedy, sam niewidoczny na tle zwartej roślinności, jak ich nagie ciała polatują nad powierzchnią wody, coraz pewniej utrzymują równowagę na deskach ślizgów.Szybko zabliźniające się rysy na powierzchni wody zataczały kręgi, za każdym razem bliższe brzegu.Pewnego dnia, kiedy fioletowy półmrok rozpraszało samotne słońce tuż nad horyzontem, nagle zerwał się wiatr, jakiego Bonner nie pamiętał od pierwszych dni pobytu na planecie siedmiu słońc.Pojawiły się zwarte masywy burych, rozpędzonych chmur.Akurat przestrzeń nad jeziorem upatrzyły sobie na piekielny sabat.Fale burzowych chmur uderzyły w Dom Na Jeziorze niby w potężny dzwon.Zagrzmiało.Ciemności rozproszył upiorny blask, jakby spod wody wyłoniło się kolejne, ósme, tak długo zamaskowane słońce.Bonner drzemał wtedy w swoim szałasie.Przebudził się nagle.Z senności nie zostało śladu.Wypadł przed szałas i — sam nie wiedząc czemu — pobiegł przed siebie.Co rusz gubił ścieżkę.Przedzierał się przez las.Kiedy stanął na brzegu jeziora, zobaczył pierwsze fale, prawdziwe bałwany sunące już po piasku plaży.Przez ich łoskot, przez grzmoty i wyjący wiatr Bonner zaczął nasłuchiwać tego, co go wezwało.Zdawało mu się, że słyszy krzyk.Próbował zlokalizować kierunek.Znowu jakby pisk dimorfodonta dał się słyszeć w odstępie między łoskotem kolejnych fal.Bonner skoczył do swojej zatoczki.Szum deszczu wzbierał w gęstwinie gałęzi — jeszcze gdzieś wysoko, nie docierał do ziemi.Bonner od razu trafił w miejsce, gdzie pod narzuconymi z wierzchu gałęziami ukrył swój ślizg.Potaszczył go na plażę.Woda w zatoczce była nieco spokojniejsza.Wskoczył na chybotliwą deskę.Tylko mu zawibrowała pod stopami.Spostrzegł jeszcze, jak napięcie powierzchniowe wygładza przed nim wodę i pociąga ślizg.Kiedy się obejrzał — brzeg uciekał we fioletowy zmierzch i zapadał się w deszcz.Przeleciał przez wąski korytarz łączący zatokę z jeziorem.Deszcz zacinał w twarz i ograniczał widoczność, kiedy prowadził ślizg wiedziony raczej instynktem niż jakimkolwiek zmysłem.Przed nim zapadały się fale, spłaszczone wibracją ślizgu.Za nim syczał tor białej piany.Grzmoty przycichły, od kiedy chmury strząsnęły z siebie deszcz.Pewien był, że daremnie wpatruje się w rozłamy fosforycznych fal.Pamiętał również, że nie wolno mu innych mierzyć własną, ludzką miarą.Zatoczył już szeroki łuk, kiedy białe ramię wychynęło nagle spomiędzy gwiazd przelatujących pod nim — kiedy się ślizgał po szybie, za którą kołuje cały Wszechświat.Wykonał gwałtowny nawrót.Pochylił się i raptem zapuścił w wodę jedno ramię.Jakby mu się wokół palców owinęła kępa wodorostów.Ślizg okręcił się prawie w miejscu, a on już trzymał w ramionach ociekające wodą ciało.Znowu pędził między falami
[ Pobierz całość w formacie PDF ]