[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jasnowłosy Hamish, tak zresztą jak i Natalie, stanowił przy mnie, brunetce, idealny kontrast.Zanim Natalie posiwiała na tyle, że zaczęła farbować włosy na obcy jej typowi urody, nienaturalny odcień rudości, była blondynką.Stojąc obok jej syna, widziałam w nim brązowe oczy matki i słyszałam jej swobodny śmiech.- Dlaczego ona tego nie sprzeda? - zapytał Hamish.- Dostałaby za to kupę forsy.Ledwie go słyszałam.Wyjął jedyny pistolet z filcowego worka Crown Royal i trzymając go, rozstawił szeroko nogi, jakby naśladował kowboja.Kiedy wycelował w jakiś punkt na przeciwległej ścianie, a następnie położył palec na spuście, wrzasnęłam i złapałam za rękojeść.Hamish nie ustępował i doszło między nami do szamota-niny.Złapał mnie za prawe ramię.- O co chodzi? Dlaczego jesteś taka zła?Mało brakowało, abym mu coś powiedziała.Słowa, któ-rych nie użyłam nigdy w stosunku do nikogo, poza Jake'em.- Ojciec mnie uczył, że nie wolno celować z broni do nikogo.72- Ale ja celowałem w klosz od lampy!Położył pistolet na zamrażarce i wziął w dłoń mój policzek, jakbym ja była dzieckiem, a on rodzicem.- Wszystko w porządku - powiedział.- Nic się nikomu nie stało.Cała się trzęsłam.Odwrócił się i wsunął pistolet do fioletowego worka, który ściągnął na złoty sznureczek.- Biorę ten - oznajmił.Razem poukładaliśmy znacznie cenniejsze strzelby na sto-jakach.Worek z pistoletem leżał na zamrażarce na stercie wykrochmalonych lnianych serwetek.Pamiętam moment, w którym się odwróciłam, zobaczyłam pistolet i wyobraziłam sobie matową, platynową lufę i porysowaną brązową ręko-jeść: oczyma duszy widziałam ojca, jak bierze broń, ładuje i unosi do głowy.Ułożyłam ciało matki tak, żebym stojąc na trzecim schod-ku i trzymając je za ramiona, mogła wymacywać nogą każdy następny stopień, równoważąc jednocześnie jej ciężar swoim i powstrzymując ją przed zwaleniem się w otchłań piwnicy.Odetchnęłam głęboko, starając się przygotować mięśnie do wysiłku.Pociągnęłam ciało tak, że jego górna część znalazła się nad krawędzią schodów, i zaczęłam schodzić stopień po stopniu.Z każdym krokiem ciężar matki wydawał mi się większy.Przez prześcieradło czułam bzowy zapach jej wło-sów.Łzy napłynęły mi do oczu, ale nie mogłam nawet mrugnąć.Dwa, trzy, cztery, pięć.Stopy matki wybijały głuchy rytm.73Otulający ciało kokon z koców zaczął się rozwijać.Stopy ukazały się w połowie schodów jako pierwsze.Palce wydały mi się sine jak nigdy; zastanawiałam się, czy to przypadkiem nie dochodzące z piwnicy światło płata mi figle.Zrobiłam kolejny krok.I jeszcze jeden.Wiedziałam z całą pewnością -ponieważ dziesiątki razy liczyłam je w dzieciństwie - że stopni jest szesnaście.Po lewej stronie zobaczyłam mruczącą zamrażarkę do mięsa, a na niej stertę starych egzemplarzy„Sunset” przynoszonych przez panią Castle, która miała rodzinę na Zachodnim Wybrzeżu.Również z lewej strony stały rzędami atrapy upominków świątecznych z ubiegłego roku w całym swoim spłowiałym przepychu wstążek i kokardek.Wyobrażałam sobie, jak pani Castle znosi je na życzenie matki, czy może byłam to ja.Niewykluczone, że matka kazała mi znosić te pudełka na dół i chować do wielkich plastikowych worków, w których trzymała je przez jedenaście miesięcy w roku.Z jakichś względów nie stosowałam się do jej polecenia.Cały czas przeznaczony na wykonanie tego zadania spędza-łam, siedząc w starym fotelu z wikliny i metalu koło pralki i suszarki i obliczając, ile minut mogę w ten sposób przesie-dzieć, zanim bez wzbudzania podejrzeń pojawię się u matki na górze.Aż do osiemdziesiątego szóstego roku życia matka upiera-ła się, że będzie korzystała z piwnicy.Z obawy przed tym, że straci orientację albo nie zdoła sama wyjść na górę, kupiłam jej telefon komórkowy.Zwykle schodziła z trzech pierwszych stopni, po jednym, a następnie zapierała się rękami o ściany, 74przygotowując się do tego, by dalej schodzić bez żadnego oparcia.I wreszcie, zaciskając zęby, schodziła bokiem po jednym stopniu na sam dół.Zajmowało jej to nieraz i trzydzieści minut, a zdarzało się, że po dotarciu na miejsce nie wiedziała, po co tu przyszła.Było z nią tak samo jak z ojcem Natalie, który uważał, że bankomat może mu połknąć rękę: kiedy w dniu jej osiemdziesiątych szóstych urodzin położyłam na dłoni telefon bez żadnych bajerów, przez chwilę patrzyła to na mnie, to na aparat, po czym powiedziała:- Dajesz mi granat?- To jest telefon, mamo - odparłam.- Możesz go wszę-dzie ze sobą zabierać.- A dlaczego miałabym to robić?- Żeby móc zawsze się ze mną skontaktować.Matka siedziała w swoim fotelu.Przygotowałam jej ulu-bionego drinka, Manhattan, i - jak się wyraziła - kompletnie schrzaniłam serowe paluszki według jej przepisu.- Nie wiem, jak ty to robisz, Helen.– Ostrożnie wypluła na serwetkę na pół pogryziony paluszek.– Masz prezencik.Na starej mahoniowej komodzie, koło brązowej lodówki, zobaczyłam telefon komórkowy - leżał w tym samym miejscu od dwóch lat.Matka zostawiła go tam następnego dnia rano po swoich osiemdziesiątych szóstych urodzinach, kiedy to po raz ostatni była w piwnicy.W ciągu tych dwóch ostatnich lat widywałam go przynajmniej raz na tydzień.Przeżywając 75odrzucenie przez matkę w jakiś irracjonalny sposób, pomy-ślałam wreszcie, że przestała używać całej kondygnacji własnego domu po to tylko, żeby nie musieć ze mną rozmawiać.Mimo że szłam wolno, zwłoki matki zawisły wygięte w łuk nad drugą częścią schodów, które tu gwałtownie opadały w dół.Patrzyłam, jak koce się rozwijają, odsłaniając nagle dolne partie jej ciała, które przekręciło się, szorując o szorstkie be-tonowe podłoże.Nie puściłam jej jednak mimo odgłosów -jakby ktoś zdetonował naraz całą folię bąbelkową - i tyłem ruszyłam na dół, ciągnąc ją za sobą.To właśnie wtedy usłyszałam dzwoniący w kuchni telefon.Przeciągnęłam ciało matki pod zamrażarkę i ułożyłam wzdłuż jej boku, pospiesznie próbując je zakryć.Ale koce i prześcieradło leżały zmięte pod nią.Bez względu na to, jak bardzo starałam sieje wyciągnąć i jakoś udrapować, jej marmurkowe kolana nadal pozostawały na wierzchu.Leżała więc milcząca i pokonana, a ja pomyślałam o horrorze, nad któ-rym wreszcie udało mi się zapanować.Jako nastolatka byłam przekonana, że każde dziecko spę-dza upalne niedzielne popołudnia, śniąc na jawie o tym, że porąbie kiedyś swoją matkę na drobne kawałki i porozsyła je w różne nieznane miejsca.Ja sama oddawałam się temu za-jęciu zarówno w pozycji leżącej u siebie na górze, jak i w ruchu, wypełniając różne domowe obowiązki.Kiedy wynosiłam śmieci, obcinałam jej głowę.Pieląc ogródek, wydłubywałam 76jej oczy, wyrywałam język.Odkurzając półki, rozmnażałam i kroiłam na kawałki różne części jej ciała.Byłam skłonna przyjąć, że inne dzieci nie posuwają się aż tak daleko, że w przeciwieństwie do mnie, nie wdają się w aż takie szczegóły, ale jednocześnie nie wyobrażałam sobie, że mogłyby w ogóle nie zapuszczać się myślami w te rewiry.- Jeśli chcesz mnie nienawidzić, to bardzo proszę - za-chęcałam Emily
[ Pobierz całość w formacie PDF ]