[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.— Jest koniec września — zastanawiał się głośno.— Gdzieś w połowie lub pod koniec października od brzegów Indii zaczyna dmuchać monsum.— O, właśnie! To nam się bardzo przyda! — kończył rozmowę uradowany Harry.Wiadomo było, że w bezpośredniej okolicy obozu nie ma żywej duszy.Brent jednak nie zadowolił się tymi pozorami bezpieczeństwa.Teraz, gdy przedarli się już tak blisko celu, byłoby niewybaczalnym błędem zmarnować wszystko przez byle drobiazg.Nie zaniedbał więc niczego, co mogłoby zwiększyć ich bezpieczeństwo, i dać pewność, że nikt ich tu przedwcześnie nie wypatrzy.W pierwszym rzędzie należało skontrolować dalsze okolice obozu.W tym celu Brent wysłał w głąb wyspy patrol złożony z trzech ludzi, pod dowództwem Connora, napominając ich przy tym surowo, by poruszali się tylko pod osłoną lasu i by nikt ich nie mógł dostrzec na odsłoniętym terenie.Rzecz oczywista, że i strzelanie także było zabronione, nawet w najbliższym sąsiedztwie obozowiska, więc też broń wyruszającego patrolu Connora ograniczała się wyłącznie do myśliwskich toporków.Wędrówka ich trwała pełne dwa dni; idąc poprzez dżunglę i gęste lasy natrafili na wschodnim wybrzeżu wyspy na mały barak.Była to sześcioosobowa stanica straży latarniowca morskiego.W najdłuższym miejscu wyspa miała wszystkiego pięć mil długości, lecz mimo to wyprawa Connora nie była ani prosta, ani łatwa.Drogę musieli sobie przeważnie torować toporami; rzadko tylko natrafiali na ułatwiającą im posuwanie się ścieżynę, którą zwierz przemykał się do wodopoju.Siadów zwierzyny wszędzie było pełno — na mokradłach nad brzegami rzeczułek czytać można było jak w otwartej księdze: delikatne odbicia kopytek kozłów i jeleni krzyżowały się z mocniej odciśniętymi w wilgotnej ziemi śladami nóg dzików, szerokie ślady kopyt bawolich z delikatnymi, ledwie widocznymi wachlarzykami, jakie pozostawiały na błocie pazury drapieżnych ketów.Najwyraźniej był tu raj wszelakiej zwierzyny; myśliwskie serce Connora wiło się z męki, że nie wolno mu ani razu strzelić.Przeszli wyspą wszerz i wzdłuż nie napotkawszy nigdzie śladów człowieka.Najwidoczniej straż latarniowca nie interesowała się przechadzkami — o ćwierć mili od baraku rozpościerała się ziemia, na której nigdy nie stanęła noga japońskiego żołnierza.Patrol Connora dotarł również do północnego i południowego wybrzeża wyspy.Na północy natrafili wśród gęstych traw na ledwie już widoczne ślady ludzkich osad nadbrzeżnych.Żyli tu kiedyś ludzie; prawdopodobnie Japończycy przesiedlili ich stąd, może zresztą sami się wynieśli.Ich ryżowe poletka natychmiast zniszczyły dziki i inne zwierzęta, potem dżungla zalała je zieloną falą, wtargnęła pomiędzy ubogie chatki i pogrzebała je bezapelacyjnie pod trawą, krzakami i lianami; tylko bardzo doświadczone oko mogło stwierdzić, że kiedyś — może nawet niedawno jeszcze — żyli tu ludzie.Brent z zadowoleniem wysłuchał raportu Connora, lecz mimo to powtórzył zakaz używania broni palnej.Jego załoga natychmiast zabrała się do sporządzania łuków i strzał.Tak uzbrojeni chłopcy polowali w okolicznych lasach.Niektórzy z nich nabrali wielkiej wprawy w posługiwaniu się tą bronią; miała ona także i tę zaletę, że nie płoszyła hukiem zwierzyny, w obozie więc nie zabrakło nigdy świeżego mięsa.— A mimo wszystko wolałbym nie spotkać tygrysa czy lamparta mając za całe uzbrojenie taką tylko zabaweczkę — rzekł Connor, gdy któregoś dnia Brent chwalił zręczność kilku łuczników.— Np, przecież macie jeszcze topór, zawsze jakoś dacie sobie radę z takim zwierzakiem.Sądzę, że chyba w pobliżu obozu nie ma żadnych drapieżników.One mają świetny węch i zawsze wolą schodzić z drogi człowiekowi — twierdził Brent.Bardzo prędko jednak okazało się, że nie miał racji.Do najmniej przyjemnych zajęć obozowych należało noszenie wody.Piętnaście osób potrafi wypić sporo wody, zwłaszcza w klimacie tropikalnym, prócz tego woda potrzebna była i do gotowania, wobec czego należało przynieść codziennie dwie dziesięciogalonowe baryłki.Do strumienia było około dwadzieścia minut drogi.By łatwiej im było nieść lekkie zresztą beczułki, na tyczce zawieszono odpowiednie klamry, a tyczkę dwu idących gęsiego ludzi zakładało na ramię.Noszenie wody, tak jak i wszelkie inne prace obozowe, obowiązywało wszystkich na zmianę.W dzień po powrocie Connora z patrolu nudny ten obowiązek spadł na Dicka Stantona i Terrence Ronneya.Napełniwszy baryłkę w zagłębieniu, które specjalnie wygrzebali w płytkim strumieniu, założyli tyczkę na ramiona i ruszyli powoli w stronę obozu.Ścieżka, mocno zacieniona zielonym sklepieniem drzew, zionęła wilgotnym upałem, lekka baryłka kołysała się nieprzyjemnie.Szli już jakieś dziesięć minut, gdy naraz idący z tyłu Dick odniósł niemiłe wrażenie, że ktoś ich śledzi.Nie chciał wołać na Ronneya, by przystanął, szli bowiem w nogę, gdyż tak najlepiej niosło się im beczułkę we dwóch.Każde wypadnięcie z tempa miało zawsze ten skutek, że baryłka zsuwała się po tyczce, wpadając to na jednego, to na drugiego z niosących.Ale mimo to obejrzał się przez ramię.Na mrocznej ścieżce, oświetlonej tylko zielonym odblaskiem promieni słonecznych, przefiltrowanych przez gęste korony drzew, dostrzegł niewyraźny cień.Cień ten jednak tkwił nieruchomo w jednym miejscu, wobec tego Dick przekonany, że to istotnie cień, przestał się nim przejmować.Po chwili jednak znów powróciło uczucie, że ktoś za nim idzie; Dick podenerwowany odwrócił się gwałtownie.Tyczka wraz z baryłką obsunęła się z ramienia, spadając uderzyła mocno Ronneya w łokieć, a baryłka z głuchym łoskotem spadła na ziemię.Oburzony Ronney nazwał Dicka niezdarą.Tamten nie próbował się nawet bronić: zdumiony wpatrywał się w długie, czarne zwierzę, które przypadłszy ciałem do ziemi czaiło się na nich o kilkadziesiąt stóp dalej.— Terry, jakiś kot idzie za nami — rzucił zaniepokojony.— Kot! Wielkie mi rzeczy! Ale to jeszcze nie racja rzucać baryłkę na ziemię!.— irytował się Ronney ostrożnie obmacując zbity łokieć.Odwrócił się powoli i spojrzał: zwierzę z brzuchem przy ziemi czołgało się ku nim powoli.Ruchy jego były elastyczne i pełne gracji, cała sylwetka tak zgrabna, że nie mógł od niego oderwać wzroku.Stojący jednak bliżej zwierzęcia Dick pochwycił spojrzenie zielonkawych, jarzących się oczu i zmartwiał z przerażenia.Szybko powiódł okiem wokoło.Z radością utkwił spojrzenie w mocno pochylonej, idącej w poprzek ścieżki tuż nad ich głowami gałęzi potężnego baobabu.— Szybko na górę! Skoczy na nas! — rzucił półgłosem.Podskoczył, schwycił się obiema rękami, podciągnął i usiadł okrakiem na grubej gałęzi.W sekundę później Ronney znalazł się obok niego.— Eh, ty wariacie, w taki upał każesz mi skakać na górę?.— wymyślał.— Jeśli to kot, to i tak potrafi wdrapać się na drzewo.I po diabła cały ten nasz wysiłek! Dużo to pomoże! Topór masz?.Dick zaprzeczył ruchem głowy.Nie spuszczał oczu z dziwnego zwierzęcia, które powolnym, bezgłośnym krokiem zbliżało się do baryłki
[ Pobierz całość w formacie PDF ]