[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.– Aż pojaśniał na widok miny Szmendryka, która wedle najlepszych chęci czarodzieja miała wyrażać miłe zaskoczenie.– Jak już wspomniałem, ułożono o mnie wiele pieśni.Ściśle mówiąc, trzydzieści jeden.Wprawdzie kolekcja Childa chwilowo nie obejmuje żadnej z nich.– Wtem rozszerzyły mu się oczy i chwycił czarodzieja za ramiona.– Waść chyba nie jesteś Child? On ponoć często wyprawia się na poszukiwanie ballad, przebrany za zwykłego człowieka.Szmendryk pokręcił głową.– Nie, doprawdy, szalenie mi przykro.Kapitan westchnął i puścił go.– Trudno – szepnął.– Oczywiście człowiek się łudzi, wciąż jeszcze się łudzi, że go skatalogują, zweryfikują, skomentują, stworzą warianty, a nawet zaczną wątpić w jego autentyczność.no, mniejsza z tym.Willie, zaśpiewaj resztę pieśni, synku.Musisz ćwiczyć, żebyś był w formie, jak cię kto wreszcie zechce nagrać w plenerze.Zbójcy sarkali, szurali nogami, kopali kamyki.Z bezpiecznego cienia ktoś ryknął ochryple:– Nie, Willie, zaśpiewaj balladę z prawdziwego zdarzenia.Najlepiej o Robin Hoodzie.– Który to powiedział? – Kiep obracał się w koło, trzaskając w pochwie na wpół wyciągniętym mieczem.– Ja – rzekła Molly, choć to nie ona powiedziała.– Ludzi nudzą już ballady o twoim męstwie, miły kapitanie.Nawet jeśli sam je wszystkie napisałeś, niczego to nie zmienia.Kiep skrzywił się i ukradkiem zerknął na Szmendryka.– Ale chyba i tak mogą ujść za pieśni ludowe, prawda, panie Child? – spytał półgłosem, mocno zaniepokojony.– No bo w końcu.– Nie jestem Child – zapewnił go Szmendryk.– Daję słowo.– Przecież naprawdę dramatycznych wydarzeń nie można pozostawić ludowym twórcom.Zawsze wszystko przekręcą.Spośród zgrai ostrożnie wysunął się podstarzały hultaj w wystrzępionych aksamitach.– Kapitanie – powiedział.– Skoro już musimy słuchać ludowych pieśni, bo chyba nie mamy innego wyjścia, niech to będzie prawdziwa ballada o prawdziwych zbójcach, a nie o tym naszym zełganym życiu.Bez obrazy, kapitanie, ale my wcale tak znów bardzo się nie weselimy.– Ja tam się weselę dwadzieścia cztery godziny na dobę, Strojny Dicku – zimno odparł Kiep.– Zapewniam cię.– Ani nie dajemy biednym, cośmy skradli bogaczom – z pośpiechem ciągnął Strojny Dick.– Okradamy biedaków, bo nie umieją się bronić, a przynajmniej mało który umie, za to bogacze nas skubią, bo mogliby nas w jeden dzień wytłuc do nogi, gdyby tylko zechcieli.Nie łupimy na trakcie burmistrza, tego chciwego grubasa.Co miesiąc płacimy mu haracz, żeby dał nam spokój.Nie porywamy dumnych biskupów, nie podejmujemy ich wystawnie ani nie zabawiamy, kiedy siedzą u nas w niewoli, bo Molly nie umie gotować, a zresztą taki biskup po prostu by się z nami nudził.Kiedy w przebraniu wybieramy się na jarmark, nie zwyciężamy w strzelaniu z łuku ani w walce na pałki.Ot, chwalą nas, żeśmy się ładnie przebrali, i tyle.– Wysłałam raz kobierzec na konkurs – przypomniała sobie Molly.– Zajął czwarte miejsce.Nie, piąte.To był czuwający rycerz.Tamtego roku wszystkie dziewczyny tkały czuwających rycerzy.– Zaczęła nagle trzeć oczy zrogowaciałymi napięstkami.– Niech cię szlag – powiedziała do Kiepa.– No co, no co?! – żachnął się kapitan.– Moja wina, że przestałaś tkać? Ledwo poczułaś, że masz chłopa w garści, zaniedbałaś wszystkie talenty.Nie szyjesz ani nie śpiewasz, od lat nie iluminowałaś rękopisu.A gdzie podziałaś tę violę da gamba, którą ci dałem? Ależ ona się zaniedbała! – powiedział do Szmendryka.– Całkiem jakbyśmy byli po ślubie.Czarodziej ledwie dostrzegalnie skinął głową i umknął przed jego spojrzeniem.– A naprawianie krzywd, walka o swobody obywatelskie i cała reszta – rzekł Strojny Dick – to owszem, czemu nie.Znaczy, ja tam nie jestem żaden krzyżowiec.Jedni są, a inni nie, i kropka.Ale ty nam każdesz śpiewać o tym, że paradujemy w zielonym suknie i wspomagamy uciśnionych.Słuchaj, Kiep, przecież my ich wcale nie wspomagamy, tylko wydajemy za nagrodą, a tych pieśni to po prostu wstyd słuchać, tyle ci powiem.Kapitan Kiep założył ręce na piersi, ignorując potakujące prychania opryszków.– Śpiewaj, Willie – rozkazał.– Właśnie, że nie zaśpiewam.– Minstrel nawet nie ruszył ręką w stronę lutni.– A ty wcale się nie biłeś z moimi braćmi o żaden kamień.Posłałeś im list i nawet żeś się nie podpisał.Kiep targnął ramieniem w tył i nagle wśród zbójców zamigotały klingi, jakby kto dmuchnął w stos węgli.Ale Szmendryk znowu wszedł między zwaśnionych i rzekł z natarczywym uśmiechem:– Może znajdzie się inne wyjście.Pozwólcie, panowie, że wasz gość zarobi na nocleg racząc was rozrywką.Nie umiem grać ani śpiewać, lecz ja także mam pewne talenty, i to takie, jakimi nikt może jeszcze się przed wami nie popisywał.Jack Brzęk od razu się zgodził.– Racja, Kiep! – powiedział.– Mamy przecież czarodzieja.Zabawiłyby się chłopaki, jak rzadko.Molly Grue wymamrotała jakiś zjadliwy ogólnik o czarodziejach jako klasie ludzi, ale zbójcy wznieśli radosny okrzyk i jęli podrzucać się nawzajem do góry.Tylko Kapitan Kiep nie zdradzał zapału.– A pieśni? – zaprotestował żałośnie.– Pan Child musi ich posłuchać.– Posłucham – zapewnił go Szmendryk.– Później.Kiep rozpogodził się i krzyknął na swoich ludzi, żeby się rozstąpili i zrobili miejsce.Pokładli się więc i poprzykucali na ziemi, patrząc z krzywymi uśmiechami, jak Szmendryk odbębnia zgrane numery, którymi zabawiał wieśniaków w Ponurym Miasteczku.Były to nędzne gusła, uznał jednak, że dla hałastry Kiepa okażą się wystarczającą rozrywką.Lecz zbyt pochopnie ich ocenił.Jego wstęgi i pierścienie, uszy pełne złotych rybek i karcianych asów oklaskiwali z należytą uprzejmością, ale bez zdumienia.Czarował tylko na niby, więc nie mógł się napawać ich prawdziwym oczarowaniem.I nawet gdy jakieś zaklęcie zawiodło – bo na przykład obiecał, że zmieni książkę w księcia, którego będą mogli obrabować, a udała mu się tylko krowa chora na księgosusz – i tak zbierał brawa; zbójcy klaskaliby równie grzecznie i beznamiętnie, gdyby rzecz się powiodła.Byli idealną publicznością.Kiep uśmiechał się, zniecierpliwiony.Jack Brzęk drzemał, ale czarodziej przeżył lekki wstrząs dopiero wtedy, gdy ujrzał cień zawodu w ruchliwych oczach Molly Grue.Roześmiał się, ogarnięty nagłym gniewem.Upuścił siedem wirujących kul, którymi żonglował, aż się rozjarzyły (kiedy miał dobry dzień, zajmowały się ogniem), pożegnał się z całym swoim znienawidzonym kunsztem i zamknął oczy.„Rób, co chcesz”, szepnął do czaru.„Rób, co chcesz”.Przebiegło go westchnienie poczęte w jakimś tajnym zakamarku ciała – w łopatce, w szpiku goleni.Jego serce przepełniło się i napięło jak żagiel, i oto coś poruszyło się w nim z nieznaną mu dotąd pewnością [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • orla.opx.pl