[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Mi­mo pew­no­ści, że nic nie znaj­dę, za­czą­łem prze­szu­ki­wać ca­ły po­kój, szu­ka­łem uro­jo­nych ta­la­rów na­wet w sien­ni­ku, szpe­ra­łem wszę­dzie, wy­trzą­słem na­wet sta­re bu­ty.Tra­wio­ny ner­wo­wą go­rącz­ką, wo­dzi­łem błęd­nym okiem po me­blach, prze­wró­ciw­szy je wszyst­kie.Czy zro­zu­miesz szał, ja­ki mnie ogar­nął, kie­dy otwie­ra­jąc po siód­my raz szu­fla­dę w biu­recz­ku, aby ją prze­pa­trzyć z ową apa­tią, w ja­kiej po­grą­ża nas roz­pacz, spo­strze­głem ni­by przy­le­pio­ną do po­przecz­nej deszcz­ki, chy­trze przy­cza­jo­ną, ale schlud­ną, lśnią­cą ja­sno jak wscho­dzą­ca gwiaz­da, pięk­ną i szla­chet­ną pię­cio­fran­ków­kę? Nie żą­da­jąc od niej ra­chun­ku ani za jej mil­cze­nie, ani za okru­cień­stwo, ja­kie­go się do­pu­ści­ła, ukry­wa­jąc się w ten spo­sób, uca­ło­wa­łem ją jak przy­ja­cie­la wier­ne­go w nie­szczę­ściu i po­zdro­wi­łem ją okrzy­kiem, któ­ry nie zo­stał bez echa.Ob­ró­ci­łem się na­głe i uj­rza­łem po­bla­dłą Pau­li­nę.— My­śla­łam — rze­kła wzru­szo­nym gło­sem — że pan so­bie zro­bił co złe­go! Po­sła­niec.— Prze­rwa­ła, jak­by się dła­wi­ła.— Ale ma­ma za­pła­ci­ła mu — do­da­ła.Po czym ucie­kła, dzie­cin­na i lek­ka jak ka­prys.Bied­na ma­ła! Ży­czy­łem jej me­go szczę­ścia.W tej chwi­li czu­łem, że mam w du­szy ca­łą roz­kosz zie­mi; był­bym chciał zwró­cić nie­szczę­śli­wym ich cząst­kę, któ­rą zda­wa­ło mi się, że krad­nę.Na­sze nie­szczę­śli­we prze­czu­cia są pra­wie za­wsze traf­ne: hra­bi­na ode­sła­ła po­wóz.Przez ja­kiś ka­prys, je­den z tych, któ­re ład­ne ko­bie­ty nie za­wsze umie­ją so­bie wy­tłu­ma­czyć, chcia­ła iść do bo­ta­nicz­ne­go ogro­du przez bul­wa­ry i pie­szo.— Bę­dzie deszcz — mó­wi­łem.Za­czę­ła się ze mną spie­rać.Przy­pad­ko­wo przez ca­ły czas, któ­ry za­ba­wi­li­śmy w Luk­sem­bur­gu, by­ło ład­nie.Sko­ro­śmy wy­szli z ogro­du, z wiel­kiej chmu­ry, któ­ra mnie nie­po­ko­iła ca­ły czas, spa­dło kil­ka kro­pel.Wsie­dli­śmy do do­roż­ki.Le­d­wie­śmy za­je­cha­li na bul­wa­ry, deszcz ustał, wy­po­go­dzi­ło się zu­peł­nie.Przy­byw­szy do Mu­zeum, chcia­łem od­pra­wić do­roż­kę, Fe­do­ra pro­si­ła mnie, abym ją za­trzy­mał.Co za tor­tu­ra! Ale roz­ma­wiać z nią, dła­wiąc ta­jem­ny nie­po­kój, któ­ry bez wąt­pie­nia zna­czył się na mej twa­rzy ja­kimś głu­pim i mar­twym uśmie­chem; błą­dzić po ogro­dzie bo­ta­nicz­nym, prze­bie­gać cie­ni­ste ale­je i czuć jej ra­mię wspie­ra­ją­ce się na mo­im, by­ło w tym wszyst­kim coś fan­ta­stycz­ne­go: to był sen na ja­wie.Mi­mo to ru­chy jej — czy to gdy­śmy szli, czy gdy­śmy przy­sta­nę­li — nie mia­ły nic słod­kie­go ani mi­ło­sne­go, mi­mo roz­kosz­nych po­zo­rów.Kie­dy się si­li­łem ze­spo­lić po­nie­kąd z ryt­mem jej ży­cia, czu­łem w niej ja­kąś ukry­tą ner­wo­wość, coś nie­spo­koj­ne­go, eks­cen­trycz­ne­go.Ko­bie­ty bez du­szy nie ma­ją w swo­ich ge­stach nic mięk­kie­go.To­też nie by­ło mię­dzy na­mi żad­nej jed­no­ści, ani w kie­run­ku wo­li, ani na­wet w cho­dzie.Nie ma słów dla od­da­nia tej ma­te­rial­nej nie­zgod­no­ści dwoj­ga istot, nie na­wy­kli­śmy bo­wiem jesz­cze do­strze­gać my­śli w ru­chu.To zja­wi­sko na­tu­ry moż­na czuć in­stynk­tem, nie moż­na go wy­ra­zić.Pod­czas tych gwał­tow­nych pa­rok­sy­zmów mo­jej na­mięt­no­ści (pod­jął Ra­fa­el po chwi­li mil­cze­nia i jak gdy­by od­po­wia­da­jąc na za­rzut, ja­ki czy­nił sam so­bie) nie sek­cjo­no­wa­łem mo­ich wra­żeń, nie ana­li­zo­wa­łem mo­jej przy­jem­no­ści ani nie ra­cho­wa­łem bi­cia me­go ser­ca, tak jak ską­piec oglą­da i wa­ży sztu­ki zło­ta.Och, nie! Do­świad­cze­nie rzu­ca dziś smut­ne świa­tło na mi­nio­ne wy­pad­ki, a wspo­mnie­nie przy­wo­dzi mi te ob­ra­zy, tak jak w pięk­ną po­go­dę fa­le mor­skie wy­rzu­ca­ją na brzeg drza­zgi roz­bi­te­go okrę­tu.— Mógł­by mi pan od­dać dość waż­ną przy­słu­gę — rze­kła hra­bi­na, spo­glą­da­jąc na mnie jak­by z po­mie­sza­niem.— Zwie­rzyw­szy pa­nu mo­ją nie­chęć do mi­ło­ści, czu­ję się swo­bod­niej­sza, żą­da­jąc te­go od pa­na w imię przy­jaź­ni.Czyż nie miał­by pan — do­da­ła, śmie­jąc się — więk­szej za­słu­gi, wy­świad­cza­jąc mi grzecz­ność wła­śnie dzi­siaj?Pa­trzy­łem na nią z bó­lem.Nie czu­jąc nic w mo­jej obec­no­ści, by­ła przy­mil­na, a nie ser­decz­na; mia­łem wra­że­nie, że gra swo­ją ro­lę jak skoń­czo­na ak­tor­ka.Po­tem na­gle ak­cent jej, spoj­rze­nie, sło­wo bu­dzi­ły na no­wo mo­je na­dzie­je; ale je­że­li mi­łość mo­ja roz­bu­dzo­na ma­lo­wa­ła się w mo­ich oczach, ona wy­trzy­my­wa­ła ich pro­mie­nie oczy­ma, któ­rych ja­sno­ści nie mą­ci­ło nic zgo­ła: zda­wa­ły się, jak oczy ty­gry­sa, wy­ście­lo­ne me­ta­lo­wą blasz­ką.W tych mo­men­tach nie­na­wi­dzi­łem jej.— Po­par­cie księ­cia de Na­var­re­ins — cią­gnę­ła gło­sem peł­nym piesz­czo­ty — by­ło­by mi bar­dzo uży­tecz­ne wo­bec pew­nej oso­by wszech­po­tęż­nej w Ro­sji, któ­rej zno­wuż in­ter­wen­cja jest mi po­trzeb­na dla uzy­ska­nia spra­wie­dli­wo­ści w spra­wie ty­czą­cej za­rów­no me­go ma­jąt­ku, jak po­zy­cji w świe­cie.Cho­dzi o to, aby ce­sarz uznał mo­je mał­żeń­stwo.Wszak ksią­żę de Na­var­re­ins jest pa­na krew­nym? List od nie­go za­ła­twił­by wszyst­ko.— Wszyst­ko dla pa­ni — od­par­łem — pro­szę roz­ka­zy­wać.— Jest pan bar­dzo mi­ły — rze­kła, ści­ska­jąc mi rę­kę.— Niech pan wstą­pi do mnie na obiad, opo­wiem pa­nu jak na spo­wie­dzi.Ta ko­bie­ta tak nie­uf­na, tak ostroż­na, o któ­rej in­te­re­sach nikt od niej nic nie sły­szał, mia­ła się mnie ra­dzić!— Och! Jak­że ko­cham te­raz to mil­cze­nie, któ­re mi pa­ni na­ło­ży­ła! — wy­krzyk­ną­łem.— Ale wo­lał­bym ja­kąś jesz­cze cięż­szą pró­bę.W tej chwi­li pod­da­wa­ła się mo­im pi­ja­nym mi­ło­ścią spoj­rze­niom i nie bro­ni­ła się przed mym po­dzi­wem, ko­cha­ła mnie te­dy! Zna­leź­li­śmy się u niej.Oso­bli­wym szczę­ściem za­war­tość mej sa­kiew­ki zdo­ła­ła za­owo­lić do­roż­ka­rza.Spę­dzi­łem roz­kosz­ny dzień, sam na sam z nią, u niej; pierw­szy to raz wi­dzia­łem ją w ten spo­sób.Aż do te­go dnia świat, je­go mro­żą­ca grzecz­ność i zim­ne for­my roz­dzie­la­ły nas, na­wet w cza­sie wy­staw­nych obia­dów: ale te­go dnia by­łem u niej tak, jak gdy­bym miesz­kał pod jej da­chem, po­sia­da­łem ją nie­ja­ko.Mo­ja nie­okieł­za­na wy­obraź­nia kru­szy­ła za­po­ry, ukła­da­ła wy­pad­ki we­dle mej ocho­ty i za­nu­rza­ła mnie w roz­ko­szach szczę­śli­wej mi­ło­ści.Czu­jąc się jej mę­żem, po­dzi­wia­łem ją w drob­nych za­ję­ciach do­mo­wych; roz­ko­szą by­ło mi pa­trzeć, jak zdej­mu­je szal i ka­pe­lusz [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • orla.opx.pl