[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Murzynka zauważyła, że jej pan jest w innym niż zwykle nastroju, ale nie zdobyła się, żeby zadać mu niedyskretne pytania.Może senhor Raul chciał się dziś oświadczyć szykownej Josefinie, skoro tak się elegancko przygotował? No cóż, Teresa będzie pierwszą, która złoży mu gratulacje, ale o nic nie spyta.Sam musi się przyznać.Po bardzo skromnym śniadaniu - do cafe com leite zjadł trzy herbatniki - Raul stopniowo zaczął się niepokoić.Gdzie też podziewała się Klara? Przecież zawsze o świcie była już na nogach.Spytał Teresy, ale nie wiedziała więcej niż on.- Jeszcze jej dziś nie widziałam.Proszę pozwolić jej też czasem się wyspać.Gdy Klara o ósmej rano nadal się nie zjawiła, Raul posłał Teresę na górę, by sprawdziła, czy dziewczyna śpi.Ogarnęło go złe przeczucie, gdy usłyszał, jak Teresa pospiesznie i hałaśliwie zbiega po schodach.Nigdy nie poruszała się inaczej niż cicho i statecznie.- Nie ma jej! - zawołała Teresa roztrzęsiona.- Nie ma jej w pokoju.Czekaj no, pomyślał Raul i przepełniony gniewem wstał, by samemu sprawdzić.Wiedział jednak dobrze, że Teresa ma rację.Klara zniknęła.Rozdział Dwudziesty Pierwszy.Miały minąć kolejne cztery tygodnie, nim wreszcie dotarliśmy do wybrzeża Ameryki Południowej.Ląd zapowiedziały ptaki, które nagle zaczęły krążyć nad statkiem.Na pełnym morzu ich nie widzieliśmy.Teraz powitaliśmy je niczym zwiastuny radosnej nowiny, którymi rzeczywiście były.Trudno sobie wyobrazić ulgę wszystkich, że ta piekielna podróż wkrótce dobiegnie końca.Po drodze zmarło dziecko Schliiterów i Teresa Hellman, niemal równocześnie.Pochowano ich na morzu, jeśli można tak nazwać wyrzucenie za burtę dwóch zwłok owiniętych w szmaty.Zmówiliśmy modlitwę i pospiesznie wróciliśmy do pracy.Plusk ciałuderzających o wodę pobrzmiewał w naszych uszach i musieliśmy bardzo się starać, by nie upaść na duchu.Wszyscy byliśmy wychudzeni, zawszeni i cierpieliśmy na świerzb lub biegunkę.Nasze duchowe i umysłowe zaniedbanie było równie wielkie.Każdy dbał już tylko o siebie.Najdrobniejsza różnica poglądów groziła przerodzeniem się w bijatykę i morderstwo.Musieliśmy się zdobywać na nieludzkie opanowanie, aby nie sprawić porządnego lania pozostałym dwojgu dzieciom Schliiterów, które jako jedyne zdołały zachować dobry nastrój -choć i one dokazywały wyraźnie mniej niż na początku podróży - gdy wpadały nam pod nogi.Dla starego Hellmanna, który przeżył infekcję, ale teraz kuśtykał i słabo jeszcze stał na nogach, nie mieliśmy ani krzty współczucia.Dlaczego tacy starzy ludzie wybierali się w podobną podróż? Sam sobie winien, że został wdowcem.Coraz bardziej przypominaliśmy zwierzęta.Wstydziłam się, ale nie mogłam nic poradzić na to, że potajemnie zjadłam sama całą urodzinową pasztetówkę, nawet bez kawałka chleba, prosto ze słoika.Hannes był na mnie wściekły, gdy mu to wyznałam, ale nie mógłrobić wielkiego rabanu - ciężarnej kobiecie trzeba, chcąc nie chcąc, wybaczać takie występki.Stało się jasne, że naprawdę jestem w odmiennym stanie.Powiedziałam o tym Hannesowi, ale tylko jemu.Zgodziliśmy się, że lepiej nie mówić nikomu przed przybyciem do Brazylii.Może chcieliśmy sobie zaoszczędzić współczujących spojrzeń lub biurokratycznych kłopotów.Hannes, gdy dowiedział się o nowinie, miał mieszane uczucia.Zjednej strony, podobnie jak ja uważał to za utrudnienie, które przyszło w najmniej korzystnym momencie, z drugiej - był bardzo dumny, że zostanie ojcem.Musiałam kilkakrotnie powstrzymywać go, żeby nie chwalił się przed innymi mężczyznami swoją płodnością.W Wigilię 1824 roku po raz pierwszy ujrzeliśmy ląd na horyzoncie.Nasza radość była nieopisana - Brazylia! Najchętniej od razu wyskoczylibyśmy ze statku i popłynęli do brzegu, gdybyśmy umieli pływać.Została nam jednak resztka rozumu, więc powiedzieliśmy sobie, że możemy jeszcze wytrzymać ten krótki czas do przybycia do Rio de Janeiro.Zmówiliśmy wspólnie modlitwę, odśpiewaliśmy kolędy i podziękowaliśmy Dzieciątku Jezus - nie tyle za jego przybycie na ziemię, ile za to, że dotarliśmy do celu.Było to bardzo wzniosłe i wzmocniło nasze morale.Gdy zawinęliśmy do portu w Rio de Janeiro, nie byliśmy już tak zdziczali.Ponownie postrzegaliśmy współpasażerów jako sprzymierzeńców, a nie jako wrogów.Ogarniała nas nawet rzewność na myśl, że niektórych nigdy więcej nie zobaczymy.Nie wszyscy pasażerowie chcieli ruszać dalej na południe kraju.W miarę możliwości umyliśmy się i wypraliśmy ubrania.Uczesaliśmy włosy zmierzwione od słońca, morskiego powietrza i słonej wody.I sami uznaliśmy, że znowu wyglądamy bardzo porządnie.Ludzie na przystani mogli uważać inaczej.Gdy przybiliśmy do zatoki Rio de Janeiro, otworzyliśmy oczy ze zdumienia -krajobraz z plażami i górami jest bowiem nieopisanie piękny.A pierwsze kroki na stałym lądzie powodowały dosłownie zawrót głowy.Tak wiele doznaliśmy wrażeń.Jeden z żeglarzy zaśmiał się i uprzedził nas, że będziemy się zataczać, bo zbyt długo nie mieliśmy pod stopami stałego lądu.Przepowiadał, że ten stan utrzyma się przez pewien czas.Ale ja mu nie wierzyłam.Byłam pewna, że to otumanienie wynikało z naszej euforii i przytłaczających doznań zmysłowych, nie tylko przyjemnych.Było gorąco i bardzo parno.Pachniało intensywnie rybami i portowym mułem.Kolory statków, straganów, ubrań były intensywniejsze niż wszystko, co kiedykolwiek widziałam.A ludzie! Ci, którzy dokonali inspekcji statku oraz naszych papierów i najwyraźniej byli urzędnikami, mieli oliwkową skórę i czarne włosy - zapewne Portugalczycy.A ci, których zatrudniono do rozładunku naszej „Victorii”, mieli skórę ciemnobrązową.Po raz pierwszy w życiu zobaczyłam murzyńskich niewolników.Nie wyglądali tak, jak ich sobie wyobrażałam.Żaden nie był skuty łańcuchami, ani nie sprawiał wrażenia wycieńczonego.Nosili porządne, choć obco wyglądające ubrania.Jakaś kobieta obwieszona była znaczną ilością złotej biżuterii.Wyglądali na zadowolonych, mówili jeden przez drugiego i nawzajem się przekrzykiwali.Przyglądali się nam równie nietaktownie, jak my im.Do tej pory sądziłam, że przewyższamy Afrykanów, teraz okazało się to ignorancją.Ci ludzie bowiem wpatrywali się w nas tak, jakbyśmy byli odpychającymi owadami albo czymś nieokreślonym i brzydko pachnącym.Mało brakowało, żeby zatykali sobie nosy.W tej chwili czułam się bardzo mało warta, ale wydarzenia sprawiły, że nie mogłam dłużej dręczyć się tym uczuciem.Odebrał nas jeden z urzędników w towarzystwie tłumacza
[ Pobierz całość w formacie PDF ]