[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nie narażałby pan życia swych marynarzy — których pan tak kochał — i swego własnego.Czy to nie wariactwo? 1 W dodatku nie postąpił pan uczciwie.Przypuśćmy, że byłby pan utonął.Znalazłbym się wówczas tutaj w rozkosznym położeniu, sam na sam z tą pańską adoptowaną córką.Obowiązkiem pana było myśleć przede wszystkim o mnie.Ożeniłem się z tą dziewczyną, bo pan obiecał zapewnić mi przyszłość, pan wie o tym doskonale.A w trzy miesiące później zrobił pan taki wściekły kawał — i to jeszcze dla bandy Chińczykowi Dla Chińczyków! Pan nie ma poczucia moralności.Mógł pan jak nic mnie zrujnować dla tych morderców, tych zbójów! W końcu trzeba ich było wyrzucić za burtę, kiedy zabili kilku ludzi z pana załogi, ukochanej pana załogi! I pan uważa, że to jest uczciwe?— No, no! — pomrukiwał Lingard żując nerwowo niedopałek zgasłego cygara i’ patrząc na Almayera, który rozbijał się gwałtownie po werandzie.Stary żeglarz przypominał zupełnie pasterza przyglądającego się ulubionej owcy ze swego posłusznego stada, owcy, która rzuca się nań raptem we wściekłym buncie.Twarz miał skłopotaną, pełną gniewu i pogardy, a jednak z lekka ubawioną; był przy tym trochę urażony, jakby strojono zeń przykre żarty.Almayer nagle zamilkł; skrzyżowawszy ręce na piersi pochylił się naprzód i znów zaczął mówić:— Ładnie byłbym wtedy wyglądał! A wszystko dlatego, że pan tak idiotycznie lekceważy swe bezpieczeństwo.Lecz nie miałem o to żalu.Znam pana słabe strony.Ale teraz — kiedy o tym wszystkim pomyślę! Teraz jesteśmy zrujnowani.Zrujnowani! Zrujnowani! Moja biedna Nina.Zrujnowani!Trzasnął się po udach, zaczął chodzić tu i tam drobnymi krokami, wreszcie chwycił krzesło, postawił je z hukiem przed Lingardem i siadł wpatrując się posępnie w starego marynarza.Lingard, odwzajemniając niewzruszenie jego wzrok, zapuszczał powoli rękę do różnych kieszeni, wyłowił w końcu pudełko zapałek i wziął się do starannego zapalania cygara; obracał je w kółko między wargami i ani na chwilę nie spuszczał wzroku ze zrozpaczonego Almayera.Wreszcie przemówił spokojnie zza chmury tytoniowego dymu:— Gdybyś bywał w tarapatach równie często jak ja, mój chłopcze, nie zachowywałbyś się w taki sposób.Niejeden raz bankrutowałem.No i jestem tutaj, jak widzisz.— Tak, jest pan tutaj — przerwał Almayer.— Wiele mi z tego przyjdzie.Gdyby pan znalazł się tu przed miesiącem, byłoby się to na coś przydało.Ale teraz!… Mógłby pan sobie być o tysiąc mil.— Wymyślasz jak pijana przekupka — rzekł Lingard pogodnie.Wstał z krzesła i podszedł zwolna ku barierze werandy.Podłoga zatrzęsła się, cały dom zadrżał pod jego ciężkim krokiem.Przez chwilę stał tyłem do Almayera, rozglądając się po rzece i lesie na wschodnim wybrzeżu, potem odwrócił się i spoglądając łagodnie rzekł:— Bardzo tu pusto dziś rano.Co?Almayer podniósł głowę.— Aha! spostrzegł pan to, doprawdy? Ja myślę, że tu jest pusto! Tak, kapitanie Lingard, pana czas w Sembirze już minął.Zaledwie przed miesiącem ta weranda byłaby pełna ludzi przybywających, aby pana powitać.Wchodziliby na te schody szczerząc zęby i bijąc pokłony i panu, i mnie.Ale nasz czas już minął.I nie z mojej winy.Tego pan powiedzieć nie może.To ten łotr, ten pana gagatek tak się spisał.Udał się panu! Szkoda, że go pan nie widział na czele tego piekielnego tłumu.Byłby pan dumny ze swego dawnego faworyta.— Zdolny, szelma — mruknął Lingard w zamyśleniu.Almayer zerwał się z okrzykiem:— I to wszystko, co pan ma do powiedzenia! Zdolny! O Chryste Panie!— Nie rób z siebie błazna.Siadaj.Porozmawiajmy spokojnie.Chcę się o wszystkim dowiedzieć.Więc to on nimi kierował?— Był duszą tego wszystkiego.Wprowadził na rzekę statek Abdulli.Trzymał w ręku wszystko i wszystkim rozkazywał — rzekł Almayer, który usiadł znów z miną zrezygnowaną.— Kiedy się to stało — dokładnie?— Szesnastego doszły mnie pierwsze słuchy, że okręt Abdulli jest na rzece; z początku nie chciałem wierzyć.Nazajutrz już wątpić nie mogłem.U Lakamby odbywała się jawnie wielka narada, w której brali udział prawie wszyscy ludzie z Sembiru.Osiemnastego „Władca Wysp” został zakotwiczony w obrębie osady, naprzeciw mego domu.Zaraz, zaraz… Dziś upływa akurat sześć tygodni.— I wszystko to stało się ot tak, po prostu? Ni stąd ni zowąd? Nic przedtem nie słyszałeś, żadnego ostrzeżenia? Nic? Nie miałeś pojęcia, że coś się dzieje? No, Almayer!— Słyszeć, no tak, słyszałem coś niecoś, i to co dzień.Przeważnie kłamstwa.Czy tu się słyszy co innego w Sembirze?— Mogłeś kłamstwom nie wierzyć — zauważył Lingard.— Nie powinieneś był wierzyć wszystkiemu, co ci opowiadano, nie jesteś żółtodziobem, który pierwszy raz puścił się w świat.Almayer poruszył się niespokojnie na krześle i powiedział:— Ten łajdak przyszedł tu raz.Nie było go przez parę miesięcy, mieszkał z tą kobietą.Słyszałem tylko o nim czasami od ludzi Patalola, kiedy tu przychodzili.No i pewnego dnia, koło południa, ukazał się na tym dziedzińcu, jakby go wyrzucono z piekła, gdzie jest jego właściwe miejsce
[ Pobierz całość w formacie PDF ]