[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zasiedli tam na cały wieczór - Amerykanin plecami do okna, Giuseppe z boku.Rosina zasłonięta była częściowo kloszem lampy i, aby zwrócić jej uwagę, musiałby chyba zastukać w okno.Ale w obecności Wymana i Giuseppe nie wchodziło to w rachubę.Duma nie pozwalała mu poniżyć się aż do tego stopnia.Czekał, zesztywniały w bezruchu, obserwując nieme, bezgłośne widowisko.Po długim czasie stara kobieta poszła na górę i jego nadzieje wzrosły.Giuseppe ziewał często, a Amerykanin zmęczonym ruchem drapał się po głowie.Emilio miał nadzieję, że, o ile mu szczęście dopisze, obaj pójdą spać przed Rosiną.Ale nie nastąpiło to.Nie wiedział, ile upłynęło czasu, ale mniej więcej w godzinę później wszyscy troje wstali od stołu.Ogarnęło go przygnębienie.Zobaczył, jak Rosina pocałowała swego wuja w policzek i skinęła głową Wymanowi.Potem wokół kuchni zaczęły krążyć smugi światła, Rosina z lampą w ręku wchodziła po schodach.Tamci poszli za nią.I nagle okno stało się zwierciadłem, posrebrzonym przez błyszczące gwiazdy.Odwrócił się i zniechęcony poszedł w stronę domu signory Zecchi.Było już późno.Pół tuzina świec paliło się u stóp Chrystusa w ciemnym, pachnącym pleśnią kościele.Don Ambrogio klęczał jak statua w żółtym kręgu światła; kostki jego dłoni, splecionych mocno i podniesionych do poziomu ust, były białe.Oczy miał wzniesione w kierunku wiszącej nad nim malowanej figury.- Wybacz mi moje wątpliwości - mówił chrapliwym szeptem.- Ale jeśli to, co zdarzyło się tu przedwczoraj wieczorem, było oszustwem, spraw, aby zostało ono ujawnione przez wynik badań, które Amerykanin przywiezie jutro z Neapolu.Daj mi dowód, aby wrogowie Twego Kościoła nie mogli złośliwie wykorzystać niepewności i pomieszania jego sługi.Przez chwilę panowała cisza.Słychać było słabe trzeszczenie knota.Potem mówił dalej, ciągle szeptem.- Dla Ciebie wszystko jest możliwe.Jeżeli to naprawdę był znak, spraw, abyśmy go byli godni.Z wolna podniósł się na nogi i zdmuchnął świece.Jak lunatyk znalazł w ciemności drogę do drzwi i otworzył je pchnięciem ręki.Na pustej piazza, zalanej światłem gwiazd, panował zupełny spokój.Zamknął za sobą na klucz drzwi kościoła, potem znów odwrócił się i stał na szczycie zniszczonych schodów, patrząc w niebo na migoczącą siedzibę Boga.- Spraw, aby to był znak - poprosił na głos.- Ojcze Niebieski, spraw, aby był to znak.I niech obróci się na dobre.Potem poszedł do domu, zapomniawszy zupełnie o swej obietnicy, że porozmawia z Emiliem.Czwartek Wymanowi śniło się, że jest z powrotem na statku.W jego kajucie odbywało się przyjęcie.Był tam Ted Mason, kilku oficerów z wolnej zmiany i zwykła, dobrana grupka pasażerów - łącznie z panią Castleton.Była ona w nastroju do przekomarzania się, musiała więc już być przy trzecim lub czwartym koniaku.(Wyman zauważył, że dopiero po dalszych dwóch lub trzech jej oczy zaczynały błyszczeć i wtedy przestawała liczyć się z obecnością innych.Z kieliszkiem w ręku zwróciła się do niego:- Jak spędzałeś tam czas, Bob? No, przyznaj się!Oboje z Tedem nie uwierzymy przecież, że spędziłeś całe pięć dni przyglądając się krajobrazom.Prawda, Ted?- Co?.No, jasne! - Mason postukał się w nos i mrugnął znacząco.- Ten nasz Bob to takie niewiniątko, ale w gruncie rzeczy.- Jaka ona była?- Mogę ci powiedzieć - rzekł Mason.- To jasne jak słońce.Po pierwsze, dziewięćdziesiąt dziewięć i dziewięć dziesiątych z nich to brunetki.Prawda?- Prawda - powtórzyła, uśmiechając się do Wymana.- Dziewięćdziesiąt dziewięć i same dziewiątki po przecinku.I wszystkie robią się grube, zanim skończą dwadzieścia jeden lat.Prawda?- Prawda.- No więc.Jest brunetką i nie ma jeszcze dwudziestki.- Mason zaśmiał się wylewnie.Quod erat demonstrandum.Zgadza się, co?- Zapomniałeś przynieść swoją kryształową kulę - powiedział kwaśno Wyman.- Ależ Bob - pani Castleton potrząsnęła swymi rudymi, sięgającymi do ramion włosami.- Teraz jesteś na nas zły.- No pewnie.- Wygląda mi to na groźny przypadek nieczystego sumienia - powiedział Mason, przybierając ton lekarza przemawiającego przy łóżku pacjenta.- Czyż nie zgadza się pani ze mną, pani C?- Tak - powiedziała.- I ja dochodzę do tego wniosku, panie doktorze.I zaczęli się śmiać
[ Pobierz całość w formacie PDF ]