[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nieustannie.A poniewa¿ Mars siê obraca, to i ten parasol wêdruje.To zca³¹ pewnoœci¹ rezultat jakichœ zabiegów technicznych z dziedziny elektroniki,i to zabiegów wymierzonych przeciwko nam.Thafs all.No tak, teraz ju¿wiesz.— Teraz ju¿ wiem — burkn¹³ Ostapienko, po czym wyprostowa³ siê i uœmiechn¹³zupe³nie tak jak wtedy, gdy „Rider" sta³ na boosterze i gdzieœ w dole pod namizaczyna³y syczeæ w³¹czniki silników rakietowych.— A wiêc s³uchaijcie, ch³opcy:od tej chwili og³aszam natychmiastowe pogotowie pierwszego stopnia.Mac McLaughin bezzw³ocznie skontroluje i sprawdzi broñ.Ty, Gieorgij, przygotujeszapteczkê, filmy i porcje ¿ywnoœci na trzy do piêciu dni.Jutro wyruszamy nawyprawê eksploracyjn¹.Fred Sinton jest odpowiedzialny za ogóln¹ organizacjêbadañ przy pomocy wszelkich dostêpnych œrodków.Musimy teraz uzyskaæ znaczniewiêcej wiadomoœci.i to bez przypadkowego horyzontu — doda³ z uœmiechem.—Dalej: jeden z nas bêdzie pe³ni³ stale wartê, we dnie i w nocy.W³¹czwszystkie automaty, Mac, chocia¿ na razie nie widaæ na nich tych waszychlataj¹cych naleœników.— Jak to „naszych"? -- oburzy³ siê Mac Mac Mac.— Jako pierwszy obejmujê dziœ wachtê ja: do pó³nocy; od pó³nocy do ranazast¹pi mnie doktor.Wszyscy pozostali id¹ spaæ.I to zaraz!—— Z „chrapacylin¹"? — zapyta³ uprzejmie Fred.— Bez!No i poszliœmy, redaktorze, spaæ.To znaczy: zale¿y jak kto.Ja od pomocymia³em wachtê, przypuszczam jednak, ¿e nikt spoœród nas dobrze tej nocy niespa³.Kontynuuje (tym razem ju¿ krócej) doktor KamenikKrótko mówi¹c: rano zamierzaliœmy wyruszyæ, ale wie pan, panie redaktorze, jakto jest! Cz³owiek ooœ postanawia, a najrozmaitsze nieoczekiwane okolicznoœciwszystko to cholernie komplikuj¹.Obserwowa³em przez iluminator „Ridera" niebo;brzask tutaj na Marsie nie rozjaœnia go poma³u, jak choæby u nas.Wszystkoodbywa siê tu ze wspania³¹ iluminacj¹.Nie wiadomo sk¹d tryskaj¹ pierwszepromienie s³oñca, ukrytego jeszcze daleko za horyzontem, a na czarnymfirmamencie z mnóstwem gwiazd, które tu niemal wcale nie migoc¹, pojawiaj¹ siêwysokie per³owe ob³oki, które odbijaj¹ w dó³ niezwyk³y siarkowy pó³biask.Wszystko wygl¹da jak zanurzone w wodzie, jak w akwarium, ale — jeœli wolno miprzez chwilê kontynuowaæ to porównanie — tak jak w akwarium bardzo nêdznieutrzymanym i zaroœniêtym rzês¹.Pierwszy akt œwitu w³aœnie siê koñczy³ — podmas¹ per³ow¹ zaczê³y czerwono p³on¹æ: szkar³atne chmury.O p³aszcz „Ridera"zabêbni³y w³aœnie w budz¹cym siê rannym wietrze kamyki i grudki, kiedy k¹temoka do-strzeg³em, jak nad tablic¹ rozdzielcz¹, gdzie le¿a³y teraz porozrzucane czêœciskafandra i pasiasta marynarska koszula Maca, zaczyna mrugaæ czerwoneœwiate³ko termoluministycznego dozymetru, a w³aœciwie to tylko wa³eczka zkryszta³u Huorydu wapnia ogrzewanego drutem oporowym.Kryszta³ ¿arzy³ siê imruga³.Intensywnoœæ promieniowania wyraŸnie ros³a.— Alarm! — wrzasn¹³em.— Wk³adaæ skafandry.Promieniowanie!Œpi¹cy zerwali siê i w ciasnym pomieszczeniu zaczêli sobie nawzajemprzeszkadzaæ, mimo to jednak w³o¿yli w koñcu skafandry w zupe³nie przyzwoitymczasie.A wiêc trening na Ziemi mia³ swój sens, ale nie o tym teraz myœla³em.Skafandry chroni³y nas trochê — dozymetry wewn¹trz he³mów na razie niereagowa³y, promieniowanie by³o wiêc poni¿ej normy, ale jak d³ugo?— Sk¹d to p³ynie, Mac? — us³ysza³em w radiotelefonie g³os Ostapienki.Mac ju¿ wyci¹ga³ z torby, któr¹ wczoraj tak starannie zapakowa³em, licznikGeigera.Wcale mu widocznie nie przeszkadza³o, ¿e pakiety opatrunków,koncentraty i zwoje filmów lataj¹ przy tym po ca³ej kabinie.Przekrêci³konitakt i obróci³ siê na piêcie z wyci¹gniêtym przed siebie indykatorem,jakby siê w coœ bawi³.— St¹d, Iwanie.Chwileczkê.— Zbli¿y³ siê do te} œciany kabiny „Ridera", zaktór¹ teren siê wznosi³.W³o¿y³ rurkê indukcyjn¹ do kieszeni na piersiach jakwieczne pióro i popatrzy³ przez iluminator.— Podajcie mi tu reflektor, ch³opcy!.Szybko.tu.tu coœ.lezie.Mac by³ widocznie bardzo wzburzony — ledwie gorozumieliœmy.Ostapienko przepisowymi no¿ycami przeskoczy³ pos³anie, które mu sta³o nadrodze, i przy³o¿y³ do wizjera przenoœny reflektor.Patrzy³em mu przez ramiê, aza mn¹ gapi³ siê jeszcze Fred.Wszyscy naraz i tak byœmy siê przy okienku niezmieœcili.Snop œwiat³a przeci¹³ pó³mrok, kontrastuj¹cy ze stosunkowo jasnym niebem, izatrzyma³ siê na pomarszczonej, niejednolitej powierzchni czegoœ, coznajdowa³o siê tu¿ za iluminatorem, a wiêc na wysokoœci oko³o siedemdziesiêciumetrów nad ziemi¹, i czego tu wczoraj z ca³¹ pewnoœci¹ nie by³o.Zanim zd¹¿yliœmy zdaæ sobie sprawê z sytuacji i jakoœ na to zareagowaæ, ju¿ tocoœ gruze³kowate ulotni³o siê wprost po angielsku.Nie dostrzegliœmy ruchu — wjednej chwili to coœ po prostu by³o przed iluminatorem, w nastêpnej -- nie.Tak jakby ktoœ sklei³ dwa odcinki trikowego filmu.Rozumie mnie pan,redaktorze?Iwan Maksymycz zatoczy³ reflektorem szeroki ³uk.W³Ã³kna niezwyk³ego lasu pod nami zalœni³y metalicznie, opadaj¹cy py³ b³ysn¹³jak iskierki, a w ni¿szych piêtrach sznureczków przemknê³o w ró¿nychkierunkach kilka ku³.Potem jednak snop œwiat³a zatrzyma³ siê na b³yskawicznieporuszaj¹cym siê owalnym kszta³cie, skacz¹cym, tak, dos³ownie: skacz¹cym tu¿nad najwy¿szymi pêdami lasu, i to skacz¹cym na jakichœ po-strzêpionych szmatach.Trwa³o to mo¿e æwieræ, mo¿e pó³ sekundy.Na pewno nied³u¿ej.Teraz wiedzia³em ju¿, co nam przeszkodzi³o, i wiedzia³em równie¿, ¿e dozymetrstoi ju¿ w pozycji: spocznij.I rzeczywiœcie — sta³.— Ja to znam, Iwanie Maksymyczu — oœwiadczy³em najbardziej obojêtnym tonem, najaki mog³em siê zdobyæ.— To zupe³nie zwyczajna czarna oœmiornica.Spotka³emsiê z jej kuzynk¹ pod Sneffelsem.Niekiedy przyœwieca sobie promieniamiRoentgena.To jej wrodzona w³aœciwoœæ, podobnie jak wysokie napiêcie.Alesk¹din¹d to ca³kiem nieszkodliwe stworzonko.Nie uzgodniliœmy jeszcze zBorglandem: czy to zwierzê, czy te¿ maszyna.Mac Mac Mac uda³, ¿e spluwa — prawdziwe spluniêcie w he³mie skafandra okrutnieby siê na sprawcy zemœci³o.— Œlicznie dziêkujê za takie stworzonko.Ze te¿ musisz mieæ tak idiotyczneznajomoœci!Oczywista rzecz, ¿e na tak perfidne oskar¿enie nie raczy³em odpowiedzieæ.— O czarnej oœmiornicy wiemy niema³o — powiedzia³ Iwan Maksymycz.— Nie musimynawet grzebaæ w archiwum mikrofilmów.Przede wszystkim mo¿emy byæ pewni, ¿ejesteœmy obserwowani.Najpierw promienie radaru, a teraz ta poranna wizytapo³¹czona z pobudk¹.Uwa¿am za wskazane natychmiast rozpocz¹æ akcjê.Ju¿tylko choæby dlatego, aby mieæ za sob¹ pierwszy kontakt.Co ty na to, Fred?— Zgadzam siê! — odpar³ bez wahania semantyk.—Psychologicznie rzecz bior¹c — i to powinno obowi¹zywaæ chyba powszechnie, nietylko ludzi — nieœwiadomoœæ jest pierwszym krokiem do strachu.Jako drugi kroknastêpuje albo ucieczka, albo — wprost przeciwnie — atak.I jedno, i drugie toz³y pocz¹tek.— Dobrze! Postanowione.Dziœ zostajemy w kabinie my: ja i doktor.Mac z Fredemudadz¹ siê po naszych œladach a¿ na skraj lasu i umieszcz¹ tam automatyczn¹radiolatarniê.I natychmiast wróc¹.To zorkaz, Mac.¯adnych badañ! Mo¿ecienajwy¿ej zadowoliæ siê.któr¹œ z tych piêknych ku³, które lataj¹ nam nadg³owami.Pocz¹tek akcji o 10.00.Jak tylko wrócicie, wyruszamy wszyscy.— Wszyscy? — zapyta³em.— Nikt nie zostaniew „Riderze" na stra¿y?— Nikt.Nikt tu na nic by siê nie przyda³, a podzia³ grupy tylko by ca³¹ sprawêskomplikowa³
[ Pobierz całość w formacie PDF ]