[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Zrobiliśmy już wszystko, co było w naszej mocy, proszę pana, poza zrzuceniem spadochroniarzy.- Stoją przed mapą ścienną w komendzie policji.- Może trzeba będzie się na to zdecydować, ale chwilowo nic by to nie dało.- Żylasta ręka oficera policji niemal przepraszająco przesuwa się przez tysiąc mil kwadratowych pustyni.- Niech no państwo spojrzą.Pierwsze zadanie to określić, gdzie się znajdują.Dopiero potem będzie można obmyśleć, jak ich wydostać.Dexter potakuje.Oficer policji zerka pytająco to na jedno, to na drugie.- Czy państwo wiedzą, jak to tam wygląda na południowy zachód od Ajo?- Leciałem tamtędy - mówi Dexter.- No to pan zdaje sobie sprawę, jakie mają trudności.- Z natury jest człowiekiem szorstkim, ale wyraźnie im współczuje.Trze gładki podbródek.- Pozostało już tylko pół dnia dziennego światła.Może mi pan wierzyć, że go nie zmarnujemy.- Z pewnością.- Dexter rozgniata papieros w popielniczce.Przez chwilę bezradnie wpatruje się w mapę, myśli o wielu rzeczach naraz.Nawet jeśli odnajdą ocalonych, nie ma pewności, że Jimmy jest wśród nich.Nadzieja opiera się na trzech literach wypisanych na zakurzonej szybie.Nawet jeśli odnajdą.Wreszcie mówi:- Czy jest jakikolwiek sens, żebyśmy czekali tutaj?- Nie, proszę pana.- Moja żona musi odpocząć.Pan da nam znać, jak tylko pan czegoś się dowie.Czegokolwiek.- Oczywiście.Natychmiast.- Dziękuję.- Odwraca się do Gail.- No co, idziemy?Gail Slade ze znużeniem kiwa głową.Twarz szara pod makijażem.Przechodzą przez pokój, policjant otwiera drzwi.- Jeszcze jest wcześnie - mówi chcąc im dodać otuchy.- Proszę się nie zamartwiać, jeśli przez parę godzin państwo nic nie usłyszycie.- Dziękuję - znów mówi Dexter.Bierze Gail pod rękę.Idą powoli korytarzem, wychodzą w bezlitosny blask słońca.Przyjechali samochodem policyjnym, ale Beatson pojechał za nimi i teraz na nich czeka.On też wygląda na śmiertelnie znużonego.Sadowią się z tyłu.Beatson zatrzaskuje drzwiczki.- Na lotnisko? - pyta.- Nie - odpowiada Dexter.I odruchowo dodaje:-Do domu.George Chandler nerwowo ociera pot z czoła.Z odległości ośmiuset mil na północo-wschód matka Laury histerycznie płacze mu prosto w ucho.- Czemuś nie zadzwonił do mnie? - powtarza w kółko.- Czemuś się nie skomunikował?- Ja.- Mogłeś.- Ja.- Chociaż tyle mogłeś zrobić, George.Czemuś ty.- Niechże mama posłucha, ja dopiero teraz.- Nie rozumiem.Że też ty mogłeś czekać aż.- Cały czas staram się wyjaśnić.- Mówi teraz podniesionym głosem.- O wszystkim dowiedziałem się dopiero dziś rano.Przed trzema godzinami.- Chwila ciszy.Spokojniejszym tonem wtrąca spiesznie: - Zeszłej nocy nie byłem w domu.Nie, nie, bynajmniej.Tak.Gdyby nie to, tobym zadzwonił.Dopiero dziś rano, kiedy przyszedłem do pracy.Widzi niewyraźnie swoje odbicie w szybie okiennej.Cały czas gdzieś w głębi duszy nurtuje go niepokój w związku z Ruth Dunn i z tym, co się wydarzyło zeszłej nocy.Czy plotki doszły już do Marshalla i jak daleko to się rozejdzie poza biuro.- Nie.Ja.Musiałem wyjechać z miasta w pewnej sprawie służbowej.Boog gnał ich teraz jak szaleniec.Za wszelką cenę musi odejść dalej.Helikopter to nie szpilka i trzeba się z tym liczyć, że wkrótce nagonka odnajdzie ich ślad.Rozpacz dodawała mu sił.Gnał ich wciąż bezlitośnie nie myśląc o dalszych konsekwencjach.Oni zaś zastraszeni i wstrząśnięci tylko co popełnioną przy nich nową zbrodnią chwiejąc się i kołysząc, pocąc się jak w łaźni, brnęli w niemym posłuszeństwie przez oślepiające blaskiem wzgórza.Nie tylko strach dręczył Booga, ale kipiała w nim gorycz, że nie udało się poderwać z ziemi helikoptera.W przeciągu paru minut śmierć oszukańczo odebrała mu niemal pewną szansę ucieczki.W niecałą godzinę mógłby się znaleźć - nie tylko po drugiej stronie granicy, ale gdzieś w pobliżu Zatoki, wybrałby tam sobie miejsce, które by jemu odpowiadało, i bezpiecznie ukryłby sztaby aż do czasu, kiedy udałoby mu się po nie wrócić.Przeżuwał to z wściekłością, wlokąc się za tamtymi.Rozważania poniewczasie do niczego nie prowadziły.Pomysł ów nagle uderzył mu do głowy w chwili, kiedy chłopiec otwierał drzwi kabiny, a on sam zobaczył, że pilot jeszcze żyje.Cały czas, kiedy bił i kiedy groził rannemu, towarzyszyła mu ta wizja, z początku rzeczywista i namacalna, potem coraz słabsza, drgająca jak kończący się film, która potem zupełnie znikła, kiedy głowa pilota jak głowa kukiełki chwiała się z boku na bok, a oczy białe i martwe stygły w oczodołach.W ciągu godziny mógłby być bezpieczny.Zamiast tego wpadł okropnie, naprawdę okropnie.O, mój Boże! Zupełnie nie słyszał helikoptera, póki nie zobaczył go nad głową.Wyskoczył nie wiadomo skąd.Gdyby się nie pośpieszył ze spluwą, raz dwa miałby ich więcej na karku.Kręciłoby się to-to dokoła jak muchy.Chwilowo ma spokój.W ciągu ostatnich dziesięciu minut nawet ich nie słyszał.Nic to nie znaczy - skurwysyny są gdzieś niedaleko, skaczą tak jak tamten i wkrótce zaczną się zastanawiać, co się z nim stało.Raz się uratował, ale trudno liczyć, że znów mu się to uda, jeżeli któryś zanadto się przybliży.Grunt odejść możliwie jak najdalej od zestrzelonego helikoptera, zanim naprawdę dobiorą mu się do skóry.Każda minuta odracza wyrok.- Prędzej! - wrzeszczał.- Ruszać się, do diabła!Było zaledwie wpół do pierwszej, a on już pragnął, żeby skończyło się popołudnie, żeby zapadł zmrok i szczęście znów zaczęło mu sprzyjać.Scena, jaka się rozegrała w wąwozie, nawet na zmąconym umyśle Franklinna pozostawiła swój ślad.Wówczas ledwo pojmował, co się dzieje
[ Pobierz całość w formacie PDF ]