[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.— Nigdy, dopóki będę żył.— Bardzo nam było żal pana.To wszystko, a potem sprawy przybrały zły obrót.— Ale przecież zdawał pan sobie sprawę z niebezpieczeństwa.— Z początku wydawało się ono nie tak wielkie.— Człowiek ryzykuje dla ludzi, których zna.Ja nie mam żadnych praw do pana współczucia.— Niech mi pan powie — zmienił temat Jordan — czy rozstrzelałby pan generała Zorenę, gdyby jego przewrót się nie udał?— Nie — odpowiedział Camara stanowczo.— A jego oficerów?— Nie.— Wczoraj rano rozstrzeliwano ludzi w Tribulación.Żeby ocalić kogoś od takiej śmierci, niekoniecznie trzeba go znać osobiście.Zapadła długa cisza.Camara ukrył twarz w dłoniach.— Gdybym był dość bezwzględny w ciągu ubiegłych paru tygodni, ocaleliby.Oni i wszyscy inni.A my troje nie znaleźlibyśmy się tutaj… Człowiek jest taki, jaki jest, i nie może być inaczej.Ale w tym kraju staje się mimo wszystko mordercą.I tego też nauczyłem się zbyt późno.Z tą tylko drobną różnicą, że to jego przyjaciele są zabijani, nie wrogowie.Znowu szli wzniesieniem, zatrzymując się częściej, bo stromizny były coraz trudniejsze do pokonania.Nie upłynęło dużo czasu i Camarę znów trzeba było nieść.Z początku zdawało się Jordanowi, że przychodzi mu to lżej niż poprzednio.Może przystosował się, a może otępiło go własne zmęczenie.Schodzili z jednego garbu, by wspiąć się na następny, i znowu na następny; aż wczesnym popołudniem otoczeni już byli oceanem pokrytych lasami wzgórz.Dawno zniknęły równiny.Na północy główny łańcuch gór wznosił się jak poszarpana ściana ponad nieruchomą falą drzew, potężny, nagi, budzący lęk.Starali się trzymać grzbietów, ale czasami z braku lepszej drogi musieli schodzić w głębokie parowy.Wspaniale opierzone ptaki ćwierkały i śpiewały nie kończące się trele nad ich głowami, a roje motyli zrywały im się spod nóg jak wybuchy kolorowego pyłu.Tego dnia niósł Camarę kilka godzin i miał wrażenie, że jest on coraz cięższy.Czasem podczas odpoczynku rozmawiali z sobą krótko, urywanie, gdyż brakowało im tchu.I w miarę jak jego siły słabły wyraźnie, zaczęła mu się ukazywać osobowość Camary.Do tej pory był dla niego wartością nieznaną — obcym, na którego głowę naznaczona była cena, współtowarzyszem ryzyka, rozpaczy i wyczerpania.Ale powoli Jordan zaczął rozumieć, jakiego rodzaju człowieka uratowali od zagłady.Początkowo był o niego zaborczo zazdrosny, zdecydowany działać losowi na przekór.Teraz już nie.Teraz w miarę upływu dnia zaczęło narastać w nim uczucie koleżeństwa, przyjaźni dla tego wątłego byłego nauczyciela, który okazał tyle prawdziwego współczucia dla swoich ludzi, dla swego kraju.Camara powiedział w pewnej chwili z namysłem:— Garcia nie dopuściłby do tego.Garcia był jego ministrem spraw wewnętrznych.— Czyżby?— On był mocniejszy, twardszy.Trzeba być twardym, jeśli chce się przetrwać.Wszyscy mi to powtarzali, łącznie z Garcią.Bo jeżeli się nie trwa, nie można mieć nadziei, że coś się osiągnie.— A co pan starał się osiągnąć?— Wolność i sprawiedliwość społeczną.Jordan znał dobrze ten oklepany slogan, ale teraz został on wypowiedziany z największą powagą.Camara oblizał spękane wargi, prawie się uśmiechnął.— W tej części świata nie można ich wprowadzić w ciągu jednej nocy.Sprzeciwiają się temu historia i tradycja.Trzeba na to czasu, ale żeby zyskać na czasie, trzeba się sprzeciwiać właśnie temu, co chce się wprowadzić.— Zastanowił się chwilę.— To zagadka nie do rozwiązania.Jordan obiecał sobie, że któregoś dnia przed ich rozstaniem dowie się wszystkiego o tym nieoczekiwanie skromnym człowieku.Ale to może poczekać.Będzie dość czasu, żeby przyłożyć oko do mikroskopu i poznać nareszcie wszystkie ukryte przyczyny ich wspólnej klęski.Camara od czasu do czasu coś mruczał, jakby się z czegoś spowiadał, ale Jordan przestał go nakłaniać do zwierzeń, gdyż w miarę jak zbliżał się wieczór, umysł jego rejestrował coraz mniej.I to, wraz z innymi rzeczami, mogło zaczekać.Kilka razy spostrzegli nędzne wioski przylepione do wygolonych jak tonsury pagórków powyżej albo poniżej grzbietu, na którym się akurat znajdowali, i wyraźne krechy uprawnych tarasów.Często też widzieli gdzieś w dali krętą wstążkę jakiegoś szlaku.Wczesnym popołudniem nagle zagubili się na ostrej stromiźnie porosłej dzikimi zaroślami coca i gdy nagle ujrzeli przed sobą ścieżkę, podążyli nią bez namysłu.Prawie w tej samej chwili natknęli się na Indianina z wielkim wolem, który dźwigał naręcze drzewa i spojrzał na nich z niemym zdumieniem, gdy go minęli.To jedno ostrzeżenie wystarczyło; odtąd unikali każdej ścieżki, jaką zobaczyli, choćby najbardziej kuszącej.Słońce zapadło na zachodzie i niebieskie cienie zalały wąwozy.Po raz pierwszy od wielu godzin poczuli chłód na spoconych ciałach.Nie byli w stanie określić, ile przeszli, ale teraz przestało ich to interesować
[ Pobierz całość w formacie PDF ]