[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Niełatwo mi.Czułem, że spodziewa się jakiejś odpowiedzi ode mnie, nie przychodziło mi jednak na myśl nic właściwego.Wybór pomiędzy mostem a dalszym spokojem tego rozbitego świata, który ksiądz Bassett nazywał swoją parafią, już został dokonany.— Oni są jak dzieci.Potrzebują przewodnictwa: ktoś musi ich podtrzymywać w nowej wierze.Bóg łaskaw, że Japończycy nas nie nękają.Zezwolili mi prowadzić dalej…— Zezwolili?— Och, tak.Wezwali mnie gdzieś w połowie zeszłego roku.— I ksiądz się stawił?— Nie było innego wyjścia.Zamierzali mnie tam trzymać… internować… ale w końcu ich przekonałem, i dali mi tu wrócić.Znów szarpnęło mną podejrzenie.— Użył ksiądz widocznie mocnych argumentów.— W gruncie rzeczy nawet nie.— Uśmiechnął się blado.— Przyjąłem postawę człowieka neutralnego, oburzonego tym, że go pomawiają o stronniczość.Kiedy skończyłem swoje wywody, wiedzieli, iż Irlandczyk niekoniecznie musi być przyjacielem Brytyjczyków.Zastanawiali się przez dwa dni, po czym powiedzieli, że mogę wrócić.Skłamałem, niestety, jeśli chodzi o siostrę Weronikę, ale to było kłamstwo w dobrej sprawie.Nie wiedzą, że ona jest Amerykanką, i zezwolili jej zostać.Teraz z kolei on mnie zaskoczył.— Siostra Weronika? Więc mieszka tu ktoś oprócz księdza?— Tak.W tej chwili jest w innej wiosce… przyjmuje trudny poród…Jakiś człowiek wszedł na polanę od strony Sampralam.Spostrzegłem go w tej samej chwili, w której Karen na warcie szeptem nas zaalarmował.Cofnąłem się od okna i gestem odwołując Karena z posterunku ruszyłem w stronę naszej kryjówki.— Wszystko w porządku — powiedział cicho ksiądz Bassett.Nie odwrócił głowy.— On tu nie wejdzie.— Ksiądz jest tego pewny?Przytaknął i szybko wyszedł na werandę.Dyson wyjrzał zza drzwi.Twarz miał popielatą ze zmęczenia.— Co się dzieje, panie kapitanie?— Ktoś jest przed domem.— O cholera!— Ale to nic.On tylko przechodzi tędy.Przegubem ręki Dyson otarł pot z czoła.— Zawsze kiedy przechodzisz… przejdź.To moja dewiza.Ksiądz Bassett zawołał coś, czego nie rozumiałem.Ów człowiek odpowiedział krótko głosem przypominającym ujadanie małego pieska.Przyciśnięty do ściany patrzyłem na niego.Niski, owinięty w pasie ceglastą tkaniną szedł przez polanę lekko uginając nogi, jak gdyby rzadko kiedy chodził po równym terenie.Ciężki nóż w prymitywnej pochwie zwisał mu z ramienia, przez drugie miał przerzuconą jaskrawą sukienną torbę; włosy jego tworzyły na głowie wysoką czapę.Typowy krajowiec z gór.Minął już dom misji.Był tak daleko, że gdyby się obejrzał, chybaby nie zobaczył, co się dzieje wewnątrz.Patrząc, jak on odchodzi, zrozumiałem, że jeśli nikt nie wejdzie do domu — i jeśli ksiądz nadal dobrze będzie grał swoją rolę — jesteśmy stosunkowo bezpieczni.W składziku Karenowie drzemali.Jeszcze raz zapytałem Dy sona przez drzwi:— Kończycie już?— Tak, panie kapitanie.Może pięć minut jeszcze.W każdym razie niewiele dłużej.— Myślicie, że aparatura w porządku?Nie przerywał swojej roboty.— Na razie nic nie mogę powiedzieć — odrzekł ostrożnie.— Jedna lampa się stłukła, ale ją wymieniłem.— Zawołajcie, kiedy tylko skończycie.Ksiądz Bassett wrócił z werandy, szurając trepami po gołych deskach podłogi.— Ludzie często przechodzą przez polanę — wyjaśnił.— Prowadzi tędy szlak do pobliskiej wioski o sześć mil dalej na południe.— Czy to tym szlakiem my pójdziemy?— Tym.Usiadł na poręczy fotela.Był najwyraźniej zmęczony — nie fizycznie, tylko tak jak może się zmęczyć człowiek, który raz po raz ze słabym skutkiem tłumaczy komuś coś, co sam uważa za fakt jasny i oczywisty; jakieś pełne znużenia rozjątrzenie, smutek nawet, widziałem w jego oczach i słyszałem w jego głosie.Coś takiego właśnie zauważyłem, gdy jeszcze chodziłem do szkoły, u niektórych starszych nauczycieli, zdawałoby się oszołomionych w głębi duszy ogromem ignorancji tam, gdzie jej być nie powinno.— Mówiłem panu o siostrze Weronice — powiedział ksiądz Bassett.— Ona tu się znalazła tylko przypadkiem… ale Japończycy myślą, że jeszcze pracuje na równinach.W zeszłych roku, kiedy zajmowali północną Birmę, zdecydowała się raczej schronić u mnie w Sampralam niż uciec do Indii.To… niezwykłe, mówiąc najłagodniej, że mieszkamy we dwoje pod jednym dachem, ale obecne czasy też są przecież niezwykłe.— Przez myśl mi przeleciał jakiś zadatek pikantnie żartobliwego komentarza.Ksiądz Bassett uśmiechnął się blado.— Będę żałował, jeżeli pan jej nie pozna.Nadzwyczajna, wspaniała postać…— Przypuszczam — powiedziałem niezręcznie.— W samolocie będzie miejsce dla księdza i dla niej, rzecz jasna.— Obawiam się, że pan nadal nie rozumie.— Ksiądz Bassett machnął ręką w kierunku okna.— Ja muszę myśleć o tamtych ludziach.Pasterz swoich owiec nie opuszcza.— Dużo wśród nich jest chrześcijan?— Około siedemdziesięciu osób.W ciągu dwudziestu pięciu lat? Pomyślałem, że chyba nie dosłyszałem dobrze, czy może on zażartował?— Około siedemdziesięciu?— Tak jest.— Wzruszył ramionami.— Naturalnie wolałbym, żeby było więcej.Ale nawet gdyby ich było mniej o połowę, przecież by mnie potrzebowali.Odjechałbym od nich, gdybym dostał taki rozkaz… Albo gdyby mnie zmuszono siłą.— Ja nie mogę księdzu rozkazywać, ani księdza zmuszać — powiedziałem.— Informuję po prostu, że ksiądz i siostra…— Weronika.— …będą mieli sposobność do wyjazdu stąd z nami za tydzień.Ksiądz, oczywiście, zdaje sobie sprawę, że Japończycy prawie na pewno zaczną paskudnie się mścić, kiedy ten most zostanie wysadzony?— Istotnie, zdaję sobie sprawę.Dlatego właśnie żałuję, że przybyliście tutaj właśnie w tym celu.Inni będą cierpieć za to… bezpośrednio i pośrednio.Szurnąłem nogami.— Może jednak w ten sposób ucierpi mniej ludzi niż w wypadku, gdybyśmy ten most zostawili w spokoju.— Jak to?— Ta dywersja przyczyni się do klęski Japończyków.Chyba to jest jedyna odpowiedź.Oczy mi się tak kleiły, że nawet nie widziałem księdza Bassetta wyraźnie.Zza drzew otaczających polanę słabo doleciało ochrypłe krakanie jakiegoś ptaka w dżungli.W górze blaszany dach domu trzasnął gdzieś głośno, rozszerzając się pod wpływem słonecznego żaru.Ksiądz Bassett potrząsnął głową.— Niestety, to nie jest takie proste.Sęk w tym, że pan i ja pojmujemy ten problem zupełnie inaczej.Wasza wojna skończy się, kiedy Japończycy poniosą sromotną klęskę, więc uważacie, że ten cel uświęca środki.Tym samym utrudniacie mi moją pracę… a nawet, jeśli to dla was konieczne, niszczycie ją całkowicie.Na Boga — pomyślałem — nie praw mi kazań.Usiłuję przecież zachować umiar, być uprzejmy, więc nie praw mi kazań.— Moja wojna toczy się od dawien dawna, a nie od mojego tutaj ćwierćwiecza.Jest cząstką bitwy trwającej od dwóch tysięcy lat bez mała… bitwy ze złem i z ciemnotą.Tutaj w Sampralam… tak jak gdzie indziej, tak jak wszędzie… jakiś postęp przecież widać.I nagle wy przychodzicie… i mam dostarczyć wam przewodnika, żeby was poprowadził na most, którego zniszczenie prawdopodobnie będzie samobójstwem duchowym całego tego obszaru.Siedemdziesięciu paru neofitów!— Czy chce mi ksiądz przez to powiedzieć, że powinniśmy zostawić Japończyków w Birmie i wszędzie, dokądkolwiek wkroczyli… że powinniśmy dać święty spokój, żeby tylko, broń Boże, nie zachwiała się wiara garstki ludzi? Nie chciałbym księdzu sprawić przykrości, proszę księdza, ale jeśli ich wiara coś znaczy…— Mówiłem już: oni są jak dzieci
[ Pobierz całość w formacie PDF ]