[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Ale najgorsze dopiero nastąpi!Hart otworzył nagle oczy.Powiedziała „Perth” - bez kpin, bez sarkazmu! To jedno słowo całkiem go rozbroiło.- O nie! - jęknęła księżna.- O tak! - Mercy zwróciła się znów do pozostałych słuchaczy.- Ten potwór, który zawlókł mnie do pobliskiej chaty, usiłował się teraz z niej wydostać, zasłaniając się mną jak tarczą.Wyczuwałam jego strach.A miał się czego bać! Nie widziałam nic równie przerażającego jak oczy tego rewolwerowca, kiedy się w nas wpatrywał.- Głos Mercy nie był już przesadnie dramatyczny.Załamał się nagle.Ona wtedy naprawdę umierała ze strachu! - pomyślał Hart i poczuł w sercu dobrze znany chłód.A teraz przeżywa to wszystko jeszcze raz.Krew całkiem jej odpłynęła z twarzy.To już nie jest udawanie!Czy naprawdę myślała wtedy, że on ją chce zabić i uciec z łupem? To podejrzenie strasznie go zabolało.Omal się nie zerwał z miejsca, by zawołać, że wcale nie miał takich zamiarów!- Jak wtedy wyglądał?- Wydawał się.zaciekawiony, nic więcej - odparła Mercy cichym, monotonnym głosem.- I to właśnie było najstraszniejsze! Nie był zły ani gwałtowny.Wyglądał jak ktoś, kto rozwiązuje łamigłówkę, ale niezbyt by się przejął, gdyby jej nie dokończył.Jakim głupcem był tamtego wieczoru, gdy podejrzewał, że Mercy pociągał jego lodowaty chłód! Budził w niej przerażenie i wstręt.A jednak chciała koniecznie rozmówić się z nim - dla dobra brata.- I co było potem? - spytał ktoś ze słuchaczy.- Co potem? - powtórzyła jak echo Mercy.Jej wargi rozchyliły się nieco.Była zatopiona w myślach, żyła przeszłością.- Strzelił do mnie.- Boże święty! - rozległ się czyjś szept.- Chciał panią zabić?- Nie - odpowiedziała bez namysłu.Hart nawet sobie nie uświadamiał, że wstrzymuje oddech.Teraz powietrze ze świstem wyrwało mu się z płuc.- Nie.Uratował mi życie.Gdyby mnie nie postrzelił, porywacz wywlókłby mnie z chaty, ciągle zasłaniając się mną jak tarczą.Gdyby dotarł do konia.Miał w olstrach broń.Mógłby zza moich pleców zastrzelić rewolwerowca.a mnie zabrałby ze sobą.Hart wpatrywał się w zbielałe kostki swych rąk zaciśniętych na poręczach fotela.- Więc ten łajdak strzelił do pani, by ocalić własną skórę - powiedział Hillard i znów musnął koniuszkami palców ramię Mercy.Hart poczuł lekkie ukłucie zazdrości.Mercy potrząsnęła głową, jakby chciała uporządkować myśli.- Być może - przyznała, lecz spojrzawszy na Harta dorzuciła: - Ale drogi boskie są niezbadane.Kto wie.może ten człowiek był moim aniołem stróżem.- Uśmiechnęła się i lodowaty chłód, z którym nauczył się już żyć, nagle ustąpił.Hart poczuł się wolny i mógł odwzajemnić jej uśmiech.- A co się zdarzyło potem? - spytała Beryl.Mercy roześmiała się.- Jeszcze pani za mało? Beryl się zaczerwieniła.- Rewolwerowiec zastrzelił porywacza i odjechał.Ruszył, zdaje się, za resztą szajki.Nie wiem, czy ich zabił, czy oddał w ręce sprawiedliwości, czy tylko przepłoszył.W każdym razie od tamtej pory nikt nam nie zagrażał.- Zostawił panią bez pomocy i odjechał?! - spytał Aston z oburzeniem.- Zajrzał na ranczo i zawiadomił mego ojca, który wkrótce przyjechał po mnie wozem.Długo nie mogłam dojść do siebie, ale na szczęście kula ominęła kości i wszystkie ważne organy.- Mercy wyprostowała się.- I to już koniec opowieści o mojej bliźnie.Nie przejmujcie się tak, moi państwo! Wyszłam obronną ręką, bez nieodwracalnych szkód!- Bez nieodwracalnych szkód? Ależ moja droga, zostałaś przecież oszpecona! - przypomniała jej księżna.- O nie, księżno! - mruknął cicho Hart.- Została zraniona, ale z pewnością nie oszpecona! Usłyszała go tylko Beryl.10Hart ocknął się z jękiem.Uniósł się nieco, wsparty na łokciach.Przez chwilę klęczał ze zwieszoną głową; płuca pracowały jak miechy.Potem opadł na pięty i skulił się pod osłoną własnych ramion.Powinien był to przewidzieć! Życie od dawna wbijało mu do głowy, że choćby udawał niewzruszony spokój, nigdy go nie zazna.Od jedenastu lat bezskutecznie usiłował zatrzeć w swej pamięci gorzki ślad minionych wojen i potyczek.Kiedyś zdołam się uwolnić od przeszłości! - mówił sobie z ponurą determinacją.A i teraz nie ulegnę koszmarnym widmom! Zwalczę ten podły, poniżający strach!Wstał z trudem i błędnym wzrokiem omiótł ciemny pokój, szukając czegoś, na czym mógłby się skoncentrować, co pomogłoby mu odzyskać choćby cząstkę zwykłego opanowania.- Weź się w garść, ty śmierdzący tchórzu! - mruknął do siebie na wpół pogardliwie, na wpół błagalnie.Upokarzające cierpienie odzierało go z resztek godności, przewyższało ludzką miarę.Żył w ciągłej trwodze, że pewnego dnia ulegnie panice i zacznie krzyczeć.A jak raz zacznie, to nie przestanie nigdy.Wbił wzrok w szarawą plamę światła na przeciwległej ścianie.Zmuszał się do obliczania w myśli wymiarów okna, do śledzenia drogi kropel deszczu na szybach.Wszystko, byle nie myśleć o skurczu szarpiącym mięśnie, o niewidzialnej pięści zaciskającej się na jego wnętrznościach, o dławieniu w gardle.Nadal jednak mógł oddychać.Była to pewna pociecha i poczuł wdzięczność do losu.Zaraz się opanuje.Samokontrola jest przecież jego jedyną bronią.Po tylu latach praktyki, pomyślał w przebłysku czarnego humoru, powinienem być mistrzem w sztuce ujarzmiania samego siebie! A jednak nie zdołał pozbyć się prześladowcy.Ten upiór, pozbawiony głosu i kształtu, raził go huraganowym ogniem niepowiązanych ze sobą obrazów z przeszłości; był kwintesencją wszelkiego zła, z jakim Hart zetknął się w życiu.Ścisnął mocno głowę rękami, ale zaraz cofnął je z gniewem.Poddawanie się tej słabości było podłym tchórzostwem! Zwłaszcza teraz, szydził sam z siebie, jak mógł sobie na coś takiego pozwolić?! To przecież tylko majaki, na litość boską!Odwrócił się gwałtownie i chwycił ubranie leżące na kredensie.Wskoczył w bryczesy, narzucił batystową koszulę, szyję owinął krawatem.Wyciągnął z kufra leżącą na samym wierzchu kurtkę do konnej jazdy i ruszył ku drzwiom.Gorączkowe kroki, stłumione przez puszysty dywan z Aubusson, świadczył o tym, że była to paniczna ucieczka.Niebo rozpościerało się nad nim jak szarawy wilgotny koc.Mgła wciskała się między mokre od deszczu pnie drzew i zalegała nisko przy gruncie wzdłuż całej drogi.Hart pochylił się nad karkiem młodego, nie w pełni jeszcze ujeżdżonego wierzchowca i zmusił go do galopu po tonącym we mgle trakcie.Wałach szarpał wędzidło; jego wysilony, chrapliwy oddech mącił ciszę.Zwierzę ze wszystkich sił opierało się żelaznej woli jeźdźca.Ten zaś dokładał sił, by ujarzmić konia.Kłuł go ostrogami i gnał, aż piana z udręczonego pyska spryskała jeździecką kurtkę, a bryczesy na udach przesiąkły końskim potem.Opamiętał się dopiero wówczas, gdy spostrzegł, że muskuły wierzchowca dygoczą jeszcze silniej od jego własnych rozedrganych mięśni.Pofolgował zwierzęciu, z galopu przeszedł w stępa.Jęknął i pochylił się w siodle tak nisko, że dotknął czołem spienionej końskiej szyi.- Wybacz.- szepnął
[ Pobierz całość w formacie PDF ]