[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Inaczej jak mruk do cz³owieka i nie zagada.przebi³ ktoœ drugi.G³osy zmiesza³y siê znowu, zawrza³y.- Z³ymi s³owami siecze po duszy, gorzej ni¿by rózgami po ciele siek³!.- Jakby go jêzyk od dobrego s³owa bola³.- A jednakowo¿ mo¿e byæ, ¿e przyg³askaniem prêdzej by nas zmusi³ swego dobrastrzec ni¿eli biciem!Aposto³ zza t³umu ramion i g³Ã³w ciemnymi okularami pob³yskuj¹c wo³a³:- Z mu³u i b³ota ziemskiego, rodzaju myœmy ludzkiego!Fabiana g³os znowu przeniós³ i przetrwa³ inne.- I mrówka ma swój gniew! - pot z czo³a i policzków ocieraj¹c wo³a³.- I myœmysiê ju¿ dla pana Korczyñskiego wszelakiej ¿yczliwoœci pozbyli.Jakie: „PomagajBo¿e”, takie: „Bóg zap³aæ!” Wytoczyliœmy panu Korczyñskiemu wojnê i s³usznoœciswojej pewnoœæ mieliœmy.Witold, w swobodnej zrazu postawie na stole siedz¹c i przez to nad otaczaj¹cymigo postaciami i g³owami góruj¹c, teraz uczyni³ ruch niespokojny czyniecierpliwy.- Moi drodzy - zawo³a³ - czegó¿ wy ode mnie chcecie? co ja na to poradziæ mogê?Puœæcie miê st¹d.Ze œci¹gniêtymi brwiami zeskoczyæ chcia³ z wysokiego siedzenia swego, aleotoczono go jeszcze œciœlej, a Fabian i za ramiê go pochwyci³.- Bóg miê ubij na duszy i ciele, kiedy jednym s³Ã³weczkiem obraziæ panazamyœla³em! - z przera¿eniem wo³a³.Inni podnieœli prosz¹ce g³osy, aby wys³ucha³ ich i ratowa³.Pozosta³ wiêc, aleruchliwe rysy jego zmieni³y wyraz.Z weso³ego i niemal swawolnego m³odzieñca,jakim by³ przed godzin¹, sta³ siê chmurnym, skupionym w sobie, niemal ponurym.S³ucha³ jednak, a raczej z natê¿eniem ws³uchiwa³ siê to w pojedyncze,przemawiaj¹ce g³osy, to w wybuchaj¹ce co chwilê gwary.Pokazywano mu jak¹œbardzo star¹, z¿Ã³³k³¹ i prawie spleœnia³¹ mapê, któr¹ Fabian na czyimœ strychuw jakiejœ spróchnia³ej skrzyni znalaz³, a na której wyraŸnie, jak dzieñ jasnostaæ mia³o, ¿e wielki kawa³ wygonu, het, tam, takimi a takimi granicami objêty,nie do pana Korczyñskiego, ale do bohatyrowickiej okolicy nale¿eæ powinien.Ho,ho! Gdyby oni ten wygon kiedyœ im widaæ zrabowany odebrali, dopiero by im ¿ycies³odkie nasta³o, a przy tym pokazaliby s¹siadowi, ¿e podczas i ma³y komarwielkiego konia do krwi k¹sa! Fabianowi o to ostatnie, zdaje siê, wiêcejjeszcze chodzi³o ni¿ o pierwsze.S¹siadów do procesu werbowa³, ale niezwerbowa³ ich wiêcej jak dziesiêciu.Ci za wszystkich plecy nastawili ipootwierali worki.Inszym ³ydki ze strachu dr¿a³y.Ale w³aœnie najodwa¿niejsinajubo¿szymi byli.Procesuj¹c siê w d³ugi leŸli.Adwokat - któ¿ móg³ wiedzieæ,¿e by³ to oszust, skoro tak piêknie i rozumnie gada³? - pomyœlny skutekzaprzysiêga³, przez dwa lata jak krowy ich doi³, a¿ na koniec terminu uchybi³,apelacji w porê nie poda³ i wszystko przepad³o.Ale nie koniec na tym; trzebaim jeszcze wielk¹ sumê panu Korczyñskiemu wyp³aciæ i to wprêdce, bo ju¿niejeden raz i nie przed jednym cz³owiekiem oœwiadcza³, ¿e ani godziny zw³okinie udzieli, ani grosza nie daruje, a egzekucj¹, gdy tylko czas przyjdzie, bezmi³osierdzia cisn¹æ bêdzie.Czas zaœ jest bliski; najdalej za dwa tygodnieegzekucja nast¹pi, a razem z ni¹ ju¿ chyba skoñczenie œwiata, bo ¿eby niewiadomo jak starali siê, takich wielkich pieniêdzy w dziesiêciu nie zbior¹ inigdzie nie znajd¹.Wiêc i w nich teraz strach uderzy³; rozpoznali, ¿ezagrzêŸli w g¹szcz nieprzeniknion¹ i ¿e nijakiego dla nich ratunku nie maoprócz upokorzenia siê i proœby o zmi³owanie.Teraz ten i ów z p³aczem mówi³.Fabian tak¿e nie tylko ju¿ pot z twarzy ociera³.Znowu w ten sam cienki i¿a³oœliwy ton wpad³, jakim dziœ z rana b³ogos³awi³ do œlubu córkê.- Bogiem Ojcem œwiadczê siê - wo³a³ - ¿e gorzko mnie jest na staroœæ £azarzem ubogaczowego progu ¿ebrz¹cym zostawaæ! Na swoj¹ biedê mo¿e bym oczy zmru¿y³, alecudze ³zy na sumieniu nosiæ zbyt ciê¿ko.Có¿ mam nieszczêœliwy robiæ? GryŸærzemieñ - darmo! Przysz³a potrzeba w pokorê uderzyæ i syna rodzonego prosiæ,aby przed swoim ojcem naszym orêdownikiem zosta³.Tu rozp³aka³ siê ju¿ rzewnie, ale wstydzi³ siê tej s³aboœci, wiêc chustk¹ pot i³zy po twarzy rozmazuj¹c przerywanym g³osem uniewinnia³ siê:- P³acz utrapionemu nie grzech.I pies wyje, kiedy smêtny.Aposto³ zaœ wo³a³:- Przyjdzie Chrystus s¹dziæ biednych i bogatych, ¿ywych i umar³ych.Z t³umu wyosobni³ siê nieco wysoki, chudy, z czarnymi, obwis³ymi w¹samiWalenty.Na twarzy jego zoranej i bladej wyraz jakby d³ugiego mêczeñstwamiesza³ siê z nieograniczon¹, cich¹ cierpliwoœci¹.Z cicha, spokojnie mówi³, ¿esiedmioro dzieci wyhodowa³, córki wyposa¿a³, dla synów guwernera przez latkilka wspólnie z s¹siadami najmowa³, aby choæ czytaæ i pisaæ umieli.Nie³atwo¿przysz³o z dziesiêciomorgowego grunciku wszystko to wydmuchaæ! Piersi sobieprac¹ nadwerê¿y³, ¿e dla ciê¿kiego oddechu trudno mu ju¿ za p³ugiem chodziæ.By³o jednak, jak by³o.Bóg nie opuszcza³, a ludzie prawie i nie s³yszeli o nim,tak spokojnie w swoim zaciszku siedzia³ horuj¹c i za wszystko Bogu dziêkuj¹c.Ichoæ od pana Korczyñskiego, tak samo jak inni, niejeden raz z³e s³owo us³ysza³,zniós³ to cierpliwie i milcz¹c, jak ubogiemu przed wielmo¿nym przysta³o.Aleoto na staroœæ zg³upia³.Namówiony, do procesu wlaz³.Co teraz nast¹pi? - niewie.Pewno przyjdzie gruncik sprzedaæ, d³ugi pozap³acaæ i pod koœció³ z torb¹pójœæ.Wola boska! Niech i tak bêdzie! Gdyby jednak pan Korczyñski zgodzi³ siêpoczekaæ, wyp³atê na d³u¿szy czas roz³o¿yæ, mo¿e by jeszcze przy pomocy jednegoz ziêciów, nie bardzo biednego cz³owieka, i wyratowa³ siê.A ¿¹da tego,bardzo ¿¹da, bo ka¿demu mi³o myœleæ, ¿e zamknie oczy tam, gdzie je na ten œwiatotworzy³, gdzie te¿ jego dziady i przeddziady.Nie móg³ dokoñczyæ.£zy toczy³y siê po spokojnej przecie¿, niezm¹ceniecierpliwej jego twarzy, a rêce chude, jak ziemia ciemne, mozolami i dziwnymijakimiœ garbami okryte zaciera³ i œciska³ tak, ¿e a¿ stawy w palcachtrzeszcza³y.Witold pochyli³ siê nagle i te biedne, spracowane, zrozpaczonerêce mocno w swoich œcisn¹³.Ale wnet inni ich rozdzielili proœby sweprzek³adaj¹c.Niechby pan Korczyñski kontentowa³ siê tym, ¿e proces wygra³, at¹ kar¹, na któr¹ ich s¹d zadekretowa³, do reszty ich nie zarzyna³.Je¿eli zaœtak ju¿ nadmiar pieniêdzy tych po¿¹da, to niech przynajmniej folgê jak¹ da,czasu popuœci, ¿eby i swoje odebraæ, i ludzi nie pomarnowaæ! Ktoœ zezniechêceniem rêk¹ rzuci³:- Daremne gadanie! Pan Korczyñski tego nie uczyni.A co jego nasza pomyœlnoœæczy nasze zmarnowanie siê obchodzi?- Owszem! Barania œmieræ, wilcza stypa! - z gorycz¹ zaœmia³ siê ktoœ u œcianystoj¹cy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]