[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Najzwyczajniej w œwiecie rozmawia³ybyœmy sobie teraz o dawnych czasach w StAnne.St Anne! Ile¿ to ju¿ lat up³ynê³o od czasów St Anne.Jak to Blanchepowiedzia³a? „Ja posz³am na dno, ty siê wspiê³aœ”.Nie, to by³o jakoœ inaczej:„Ty trwasz na swoim miejscu jak typowa dziewczyna z St Anne, z której szko³azawsze mo¿e byæ dumna”.Czy od tamtych czasów istotnie niewiele siê zmieni³am? Przyjemnie jest myœleæ,¿e to prawda.No có¿, przyjemnie w pewnym sensie.Wszak, patrz¹c na to zdrugiej strony, brak zmian ma chyba coœ wspólnego ze stagnacj¹.Co te¿ panna Gilbey powiedzia³a w swojej mowie po¿egnalnej? Mowy panny Gilbeywyg³aszane z okazji rozstawania siê z dziewczêtami cieszy³y siê swoist¹ s³aw¹ iby³y nieod³¹czn¹ czêœci¹ St Anne.Poszybowa³a myœlami ku tamtym latom, a przedjej oczami pojawi³a siê z niezwyk³¹ wyrazistoœci¹ postaæ dawnej dyrektorki:wielki, rzucaj¹cy siê w oczy nos, pince–nez, bezlitoœnie przenikliwe oczy z ichzniewalaj¹cym spojrzeniem, majestatyczny krok, jakim przemierza³a szko³ê,nios¹c przed sob¹ wydatny, choæ trzymany w ryzach, zdyscyplinowany biust,biust, który by³ raczej wyrazem majestatu ni¿ kobiecoœci.Panna Gilbey.Osobowoœæ absolutnie nietuzinkowa, na pó³ straszna, na pó³podziwiana; osobowoœæ wzbudzaj¹ca trwogê tak w uczennicach, jak w rodzicach.Nie mo¿na zaprzeczyæ, panna Gilbey i St Anne stanowi³y nieroz³¹czn¹ ca³oœæ!Joan przypomnia³a sobie, jak kiedyœ wkroczy³a do owego œwiêtego przybytkuustrojonego kwiatami i podobiznami Medyceuszy, do wnêtrza, które swym wystrojemœwiadczy³o o kulturze, wiedzy i pozycji spo³ecznej panny Gilbey.— WejdŸ, Joan.Siadaj, drogie dziecko — zachêci³a j¹ siedz¹ca za biurkiemmajestatyczna postaæ.Joan usiad³a we wskazanym fotelu z kretonowym obiciem.Panna Gilbey zdjê³apince–nez.Na jej usta wyp³yn¹³ jakiœ nieziemski, przera¿aj¹cy w swym wyrazieuœmiech.— Opuszczasz nas, Joan, aby przejœæ z zamkniêtego krêgu szkolnego œwiata doœwiata wiêkszego, zwanego ¿yciem.Jednak zanim to nast¹pi, chcia³abympowiedzieæ ci kilka s³Ã³w, maj¹c nadziejê, ¿e weŸmiesz je sobie do serca i wprzysz³oœci pos³u¿ysz siê nimi niczym busol¹.— Tak, panno Gilbey.— Tutaj, w tym beztroskim œrodowisku, poœród równie m³odych jak tywspó³towarzyszek, by³aœ chroniona przed wszelkimi komplikacjami iniebezpieczeñstwami, które niesie ze sob¹ ¿ycie, a których nikt z nas niepotrafi ca³kowicie unikn¹æ.— Tak, panno Gilbey.— Wiem, ¿e by³aœ tu szczêœliwa.— Tak, panno Gilbey.— A tak¿e ¿e dobrze siê spisywa³aœ.Jestem zadowolona z twoich postêpów wnauce.By³aœ jedn¹ z najlepszych uczennic.— Och… ehm… Mi³o mi, panno Gilbey.— Lecz oto wchodzisz w doros³e ¿ycie, w którym zetkniesz siê z nowymiproblemami, bêdziesz musia³a podo³aæ nowym obowi¹zkom.I tak dalej, i tak dalej.W stosownych przerwach Joan pomrukiwa³a: „Tak, pannoGilbey”.Czu³a siê lekko zahipnotyzowana.Panna Gilbey zawdziêcza³a swoj¹ karierê (po czêœci, ma siê rozumieæ) swemug³osowi.Takiemu, który, wed³ug Blanche Haggard, z ³atwoœci¹ móg³by byærozpisany na ca³¹ orkiestrê.I tak przemówienie po¿egnalne rozpoczyna³o siê odaksamitnych tonów wiolonczeli, na pochwa³y zarezerwowane by³y dŸwiêki fletu, aostrze¿enia bucza³y niczym fagot.Jeœli opuszczaj¹ca szkolne mury dziewczynanaznaczona by³a znamieniem intelektu, nawo³ywania do robienia kariery brzmia³yniby orkiestra dêta; wobec takiej natomiast, która przejawia³a raczejdomatorskie usposobienie, napomnienia o obowi¹zkach ¿ony i matki przypomina³yst³umione popiskiwanie skrzypiec.— Na koniec — tu g³os panny Gilbey przeszed³ niejako w pizzicato — ostatniaprzestroga.¯adnego lenistwa umys³owego! Nie wydawaj powierzchownych s¹dówtylko dlatego, ¿e tak jest naj³atwiej i ¿e to czêsto oszczêdza bólu! ¯ycie jestnam dane po to, by je prze¿yæ, a nie, by je fa³szowaæ czy upiêkszaæ.I nie b¹dŸz siebie zbytnio zadowolona!— Tak… to znaczy nie, nie bêdê panno Gilbey.— Poniewa¿, mówi¹c entre nous, pycha to twój ma³y grzeszek, prawda, Joan? Myœlo innych, moja droga, a nie jedynie o sobie.No a poza tym b¹dŸ przygotowana doprzyjêcia na swe barki odpowiedzialnoœci.— Zbli¿a³ siê wielki orkiestralnyfina³: — ¯ycie, Joan, powinno byæ nieustaj¹cym postêpem, przeprawianiem siê,niby po kamieniach rzuconych w poprzek rzeki, z brzegu naszych œlepych jaŸni kubrzegowi rzeczy wy¿szych.I nie zapominaj, ¿e istnieje coœ takiego, jak ból icierpienie.One przychodz¹ do wszystkich.Nawet sam Bóg nie by³ wolny od kaŸniziemskiego ¿ywota.I tak jak on w ogrodach Getsemani pozna³ strach przed mêk¹konania, tak ty zaznasz lêków tego œwiata — a gdybyœ ich nie zazna³a, Joan,znaczy³oby to, ¿e twoja œcie¿ka prowadzi daleko od goœciñca prawdy.Pamiêtaj otym zw³aszcza wówczas, kiedy nadejdzie godzina zw¹tpienia albo czas trudu iznoju.Pamiêtaj tak¿e, moja droga, ¿e zawsze czekam na wiadomoœci o moichby³ych uczennicach i ¿e zawsze chêtnie s³u¿ê im rad¹, jeœli mnie o ni¹ prosz¹.Niech ciê Bóg b³ogos³awi, moje dziecko.Po¿egnalnemu b³ogos³awieñstwu towarzyszy³ po¿egnalny poca³unek panny Gilbey,poca³unek, który mia³ w sobie wiêcej z glorii pasowania na rycerza ni¿ zludzkiego, cielesnego kontaktu.Joan, nieco oszo³omionej, wolno by³o odejœæ.Wróci³a do sypialni, gdzie Blanche Haggard, w pince–nez Mary Grant, w koszulcegimnastycznej, wypchanej z przodu poduszk¹, w³aœnie wykonywa³a koncert naorkiestrê przed wprawionym w zachwyt audytorium.— Oto opuszczasz — basowa³a — szczêœliwy œwiatek naszej szko³y i wstêpujesz wprogi wiêkszego i bardziej niebezpiecznego, zwanego ¿yciem.Otwiera siê onprzed tob¹ wraz z jego problemami i z jego obowi¹zkami…Joan wmiesza³a siê miêdzy inne dziewczêta.W miarê jak Blanche dochodzi³a dofina³u, zachwyt audytorium wzrasta³.— Jeœli chodzi o ciebie, Blanche Haggard, powiem tylko jedno
[ Pobierz całość w formacie PDF ]