[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Po drugiej stronie luki dzielącej dwa obszarpane statki, mniej więcej w proporcji jeden na jeden, tkwili w nonszalanckich pozach członkowie załogi s/s „Charona”.I mimo że spodziewali się najgorszego, okazało się, że są oni dziesięć razy bardziej „barbarzyńscy” i obrzydliwi, niż myślałem.Niewątpliwie Trapp zgromadził na jednym statku najparszywszą, najbardziej kosmopolityczną i niebezpieczną zgraję zbirów, jaką kiedykolwiek udało się zebrać w rynsztokach slumsów różnych krajów.Moja opinia o Trappie uległa gwałtownej poprawie.Wcale nie dlatego, że podzielałem jego gust w doborze personelu, ale ze względu na jego widomą, niezrównaną umiejętność utrzymania się przy życiu nawet wśród tak morderczej zgrai.Nie mówiąc już oczywiście o stworzeniu z nich, choćby w najogólniejszych zarysach, czegoś, co przypominałoby załogę.– Czy mogę panu w czymś pomóc, sir?– zapytał bosman sztywno.Owszem, pomyślałem z rozmarzeniem.Proszę wyholować tych sukinsynów na pełne morze i zatopić.Ale zawahałem się.Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że właściwie nie wiem, po co przyszedłem.Cóż to za nieodgadniony powód skierował mnie w stronę statku, którego przez cały dzień usiłowałem się pozbyć? Coś w tym było, jakaś perwersyjna fascynacja, która mnie pociągała.A może był to tajemniczy kapitan Trapp?– Jestem Miller – okazałem legitymację.– Przydzielony do sztabu.– Tak jest.Powiedziano mi o panu.Sprawiał wrażenie faceta, który na co dzień jest dość tolerancyjny, ale teraz ma już wszystkiego dosyć.Skinąłem głową w stronę odrapanego frachtowca.– Kłopoty z tubylcami, co?– To kompletni wariaci, cała ta cholerna banda.Zupełne świry – wyją, robią miny, rzucają różnymi rzeczami.A my mamy wyraźny zakaz wchodzenia na pokład.– oczy rozświetliły mu się nagle, jakby dostrzegł źródło niewyobrażalnej rozkoszy – może któryś z nich spróbuje urwać się na brzeg? Bardzo bym chciał, o Jezu, jakbym tego chciał.Szczególnie, żeby to był ten szkocki dupek – o ten.Ten, którego nazywają Gorbals Wullie.Gdy tylko to powiedział, zobaczyłem szczupłego, wyglądającego na niedożywionego człowieczka w czapce z daszkiem, wspinającego się zręcznie po przerdzewiałym trapie na pokład ochronny „Charona”.Stanął i dwoma palcami zaczął gestykulować w moją stronę.– Hej, te.łoficerku w piknym mundurku.Chodź no tu i pokaż, czy będziesz taki chojrak bez tej bandy za plecami.Instynktownie czułem, jak bosman zaciska tęsknie pięści, ale ze stoickim spokojem patrzyłem poprzez lukę między statkami.– Doskonale was rozumiem, bosmanie.Czy kapitan Trapp próbował jakoś na nich wpłynąć, czy po prostu jest to mu obojętne?Gorbals Wullie dalej wywrzaskiwał swoje szydercze wyzwania:– No, chódź tu, Jasiu! Chódź i pokaż, co potrafisz, Marynisynku!Stojący obok nas mat odezwał się błagalnym tonem: – Niech mi pan pozwoli, sir! Dobrze? Tylko na dwie minutki, proszę!– Ani kroku z miejsca, chłopie – warknął bosman.– Trappa nie ma, sir.Oficer żandarmerii zabrał go na brzeg pół godziny temu.To dlatego zaczęli podskakiwać.Człowieczek w czarnej od smaru czapce niemal tańczył w miejscu, wymachując histerycznie pięściami.– Pieprzony łoficerek.Pieprzony łoficerek.Zobaczyłem, że przeciwlotnicy ze swojego stanowiska na nabrzeżu z zainteresowaniem obserwują cały spektakl, natomiast pozostała część załogi „Charona” jakby zrezygnowała ze swej osobliwej walki z uzbrojoną wartą i poczęła bezładną grupką przesuwać się w stronę schodni rufowej.O Chryste, pomyślałem ze znużeniem.Widzę, że albo będę musiał bić się z tym idiotą Wullie'em, albo go zastrzelić.– Pieprzony łoficerek.Pieprzony łoficerek.Aż wreszcie stało się.Biorąc pod uwagę, czym był „Charon”, musiało się to stać.Prawe ramię człowieczka wykonało nagle gwałtowny wymach i coś błysnęło w zmierzchającym słońcu lecąc w moją stronę.Usłyszałem brzęk szkła, kiedy butelka rozbiła się za mną o stalową ściankę za moimi plecami i poczułem, jak ostry odłamek wbija mi się w policzek.Było to ostatnie ziarnko piasku położone na grzbiecie wielbłąda, którego cierpliwości nadużywano zbyt długo.Mat wrzasnął wściekle „skurwysyny” i rzucił się do przodu, bosman ryknął: – Ani kroku, wy.– ale jego słowa utonęły już w szczęku odrzucanych karabinów.Uzbrojona warta samorzutnie się rozbroiła i jak jeden mąż popędziła w stronę luki oddzielającej oba statki.Czułem, jak krew kapie mi na kołnierz, i pomyślałem z przygnębieniem: Ten cholerny, zawszony statek.A wtedy dostrzegłem wyraz twarzy bosmana, którego cały zdyscyplinowany, uporządkowany świat zawalił się w jednym momencie, grzebiąc jego karierę.Bosman zaczął nagle uśmiechać się szerokim, beztroskim uśmiechem świadczącym o bezmiarze ogarniającego go szczęścia, podczas gdy jego palce gorączkowo odpinały parcianą kaburę z rewolwerem
[ Pobierz całość w formacie PDF ]